Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 21 maja 2012

Enjoy The Silence

Beskid Śląski.
Trasa: Olszówka-Szyndzielnia-Klimczok-Karkoszczonka-Hyrca-Kotarz-Grabowa-Przełęcz Salmopolska
Odległość: około 18,5 kilometra, mój czas przejścia: 7 godzin, punkty GOT: 22, suma podejść: 1185 m, suma zejść: 625 m.

Koszt (bez prowiantu): 37 zł, a w tym: bilety kolejowe z i do Katowic: 27zł (2x 13,50 zł), bilet MZK Bielsko 3 zł, bilet PKS z Przełęczy Salmopolskiej do Bielska: 7 zł.



Zacznijmy może od początku. Od jajka nawet, to znaczy dokładniej od autobusu. Plus minus dwadzieścia po siódmej wysiadłem z „ósemki” pod Szyndzielnią i tam po krótkiej rozmowie z przemiłym starszym panem, który pomógł mi odnaleźć wejście na szlak (pomagała mi w tym także mailowo blogowa koleżanka - Abigail) rozpocząłem swój marsz.

Na mapach cóż, na mapach wszystko jest proste i ładne. Gorzej w rzeczywistości. Nie wiem jak szanownym czytającym te słowa, ale mnie sprawia często trudność znalezienie początku jakiejś trasy. Najpierw w piątek radziłem się właśnie wspomnianej wyżej Abigail, potem studiowałem mapy w internecie, ale i tak w terenie nieodzowne okazały się wskazówki pana o którym przed chwilą. Uśmiałem się zresztą, bo mój przewodnik stwierdził, że lata już nigdzie nie wyjeżdżał na wczasy i bardzo chciałby gdzieś wypocząć. Zapytałem zatem, po co mu wczasy jeśli mieszka na stoku Dębowca?
A on mi na to, że wolałby jechać nad morze!

Ja nie.

A zatem do dzieła. Szlak czerwony, jeden z trzech prowadzących na Szyndzielnię z Olszówki, czyli umownie dolnej stacji kolejki linowej. Z ostatniego przystanku autobusowego drogą pnącą się po prawej stronie dochodzę do toru saneczkowego, a potem omijając schronisko na Dębowcu skręcam w lewo i dość łagodnie maszeruję do góry. Z tej okolicy dojść na szczyt można na trzy sposoby (pomijam najłatwiejszy, czyli wagonik), wybierając szlak zielony, najtrudniejszy, czerwony, o którym za chwilę lub niebieski biegnący najbliżej samej kolejki.

O niebieskim wiem niewiele, a z zielonego skorzystać można w dwóch przypadkach. Pierwszy, mało prawdopodobny, gdy jesteśmy spokrewnieni ze Spider-Manem i takie drobiazgi jak grawitacja nas nie dotyczą oraz drugi, gdy teściowa zapisała nam w testamencie swój majątek, a jest on nam w danym momencie niezbędnie potrzebny. Wówczas wciskając mamusi, że zielony jest najłatwiejszy pchamy ją właśnie tam.
Wszystkim pozostałym z pełną odpowiedzialnością polecam ścieżkę czerwoną, a jeżeli ktoś potrzebuje faktów dla uwiarygodnienia moich słów, to powiem tak. Idąc z Wapienicy żółtym szlakiem „zużyłem” jedną Milkę marcepanową i to w połowie drogi, idąc zaś czerwonym z Olszówki wystarczyło mi sześć kostek Alpen Gold. To chyba mówi samo za siebie, prawda? :))

Tutaj dygresja. Jeżeli ktoś miałby odwagę zdobywać Hyrcę, mało znaną, a „pionową” w sposób odwrotnie proporcjonalny do popularności górę nieco dalej, to myślę, że bez paczki żelek, mleka w tubie oraz czekolady 250 gram nawet niech nie wychodzi z domu. To już są sprawy dla profesjonalistów ;D

Ale gdzie tam Hyrca, na razie idziemy na Szyndzielnię. Szlak czerwony ma mnóstwo zalet i tylko jedną wadę. Tą wadą jest brak jakichś szczególnie atrakcyjnych widoków w trakcie marszu. Generalnie idzie się przez las. Najpierw plus minus do połowy drogą w bardzo intrygujący sposób „wyciętą” w górze, a potem już typową szeroką ścieżką. Są może dwa odcinki bardziej strome, ale na tyle krótkie, że nie powinny nikomu sprawić trudności. Szlakiem tym, który w pewnym momencie chwilowo styka się z żółtym z Wapienicy wychodzimy w połowie podejścia na Szyndzielnię od strony górnej stacji kolejki (żółty doprowadza nas dużo niżej).

Jestem w szoku. Pamiętam z października jak bardzo zmęczony byłem po wejściu żółtym, a teraz mógłbym nazwać się co najwyżej dobrze rozgrzanym do dalszego marszu. Po lewej mijam podejście do schroniska.


-A je…ać schronisko! – o dziwo mówię na głos wprowadzając tym w rozbawienie dwóch zapewne pracowników owego przybytku schodzących właśnie z teczkami w dół.
-Dzień dobry panu – śmieją się.
-Yyyy… dzień dobry… - dukam zawstydzony.

Oto i Szyndzielnia. Trasę od jej szczytu do wierzchołka Klimczoka przeszedłem w swoim życiu w tylu konfiguracjach wycieczkowych, że znam tu bez przesady każdy kamień. Uśmiecham się zresztą do „Obcego” (taki charakterystyczny korzeń w kształcie twarzołapa), którego uwieczniłem na fotografii przechodząc tu poprzednio.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że pomijając kilka osób spacerujących z kijkami na szlaku w okolicach Dębowca, panów ze schroniska oraz jednego Spider-Mana, który minął mnie na piątej szybkości kosmicznej szlakiem zielonym (!!!) nie spotkałem od dłuższego czasu nikogo.

Nie, nie mam takich literek, by opisać jak się czuję. Nad górami budzi się dzień, słoneczko świeci delikatnie, gdzieś obok puka sobie dzięcioł, a cała ptaszarnia ukryta pomiędzy gałęziami urządza mi darmowy koncert. Miałbym ochotę położyć się plackiem na szlaku i leżeć tak poza czasem i przestrzenią aż do zawsze.
Ale pewnie by mnie rozdeptali. :)

Klimczok. Jak to mówił prezydent Wałęsa: „mogie”. Mogie wejść.
I dobrze, bo przepadło by mi coś, czego nigdy jeszcze w swoim życiu nie doświadczyłem. Śniadanie na szczycie.
Tylko ja, stół, ława i góry dokoła. Nikogusieńko!
Cały świat jeszcze śpi.

Zjadam kanapkę, pstrykam zdjęcie, a potem kładę ręce na stół i opierając na nich brodę uświadamiam sobie, że jest to jedna z tych chwil, o których się wie już wtedy, kiedy się dzieją, że zostaną nam w pamięci na zawsze…

O! Mam! Jestem jak Dave Gahan z Depeche Mode w teledysku do Enjoy The Silence! Tylko że on skubany miał leżak!


Schodzę po kilku minutach na przełęcz Kowiorek, a potem znów premierowo czerwonym szlakiem ruszam w stronę Karkoszczonki, uparcie w moich myślach kojarzącej się z karkówką. Najpierw ostro w dół, potem już łagodniej i bardziej w poziomie. I tutaj też mam wpadkę, która kosztuje mnie sporo nerwów i zmęczenia. Otóż ja, wybitny choć samozwańczy znawca gór (i wyrobów okołoczekoladopodobnych) gubię szlak! W magnetowidach była taka funkcja „autotracking”. Portierzy jej nie mają i oto są skutki. Nie wiem jak, nie wiem gdzie, ale myląc drogę do zwożenia pni ze szlakiem „budzę się” nagle na zielonym do Szczyrku zamiast na czerwonym, którym miałem iść aż do Przełęczy Salmopolskiej…

I cóż? Na powrót w górę brak mi sił, a idąc w dół niechybnie po kilkunastu minutach będę w mieście, na co nie mam jeszcze najmniejszej ochoty. Po zerknięciu na mapę decyduję się jednak schodzić aż do zetknięcia ulicy Jagodowej z Pasterską i tą drugą właśnie znów „od zera” wrócić żółtym szlakiem do czerwonego przy „Chacie Wuja Toma” na Karkoszczonce.

Uwaga najzupełniej na poważnie. Z racji wycinki drzew zarówno na stokach Klimczoka z przyległościami jak i potem na Beskidzie (to nazwa konkretnej góry) pobłądzić można bardzo łatwo, bo raz że znaczków ze ściętych drzew przeważnie nie „kopiuje” się na inne, a dwa, trasy dojazdowe poprzecinały szlaki we wszystkich kierunkach na milion sposobów. I cóż po bardzo dokładnej mapie, którą mam, skoro obok tego co na niej jest multum ścieżek absolutnie „pirackich”?


Przed zejściem na Jagodową mijam przyjemny górski strumyczek, przez który przechodzę w dosłownym znaczeniu tego słowa, co jest bardzo miłe. Niestety po chwili trafiam już między budynki, asfalt, szczekające psy i dymiące samochody. Jeśli nawet jestem już nieco zmęczony, to i tak wzbudza to we mnie na tyle jednoznaczne uczucia, że bez wahania skręcam w Pasterską i rozpoczynam swoją wspinaczkę od początku.


„Chata Wuja Toma” na przełęczy Karkoszczonka ma status schroniska i choć, o czym do momentu pisania tego tekstu nie wiedziałem, zbudowana została nie współcześnie, a w 1918 roku mnie jakoś swoim urokiem nie olśniła. Rzecz gustu.


Po chwili przerwy w cieniu obok kapliczki ponad wspomnianą chatą pomaszerowałem dalej w kierunku Kotarza. Szlak biegnie tu najpierw wokół góry Beskid zmieniając się na wiele minut w zwyczajną leśną ścieżkę, a potem stykając się z osiedlem o dźwięcznej nazwie Migdały (piękna kapliczka i ławeczki do odpoczynku tuż przy niej) prowadzi mnie… no właśnie.

Idę sobie spokojnie, zachwycony tym, że szczyt Beskidu minąłem robiąc literkę C po jego chłodnych, pełnych cienia zboczach, a tu nagle mam przed sobą drogę prowadzącą pionowo ;) w górę.


Ja mam tam wejść?! – myślę sobie – Ja?!
Jak nic trzeba dzwonić po Tuskopter i niech mnie stąd zabierają!

Ale wchodzę. Wchodzę, deptam, wypijam resztki mineralnej, widzę przed oczami swoje EKG na zmianę zresztą z aktem zgonu, ale wreszcie docieram na szczyt. Początkowo dumny z siebie, ale tylko chwilowo, bo jak się okazuje, TO COŚ, to wcale nie Kotarz, a jakaś nieznana mi wcześniej Hyrca, co niechybnie wskazuje, że do samego Kotarza jeszcze kawałek.


Od Beskidu widoki są wspaniałe, to fakt. W którąkolwiek spojrzy się stronę widać góry jak z obrazka, piękne pola, osiedla, lasy i błękit nieba, ale podejście, o którym wspomniałem przed chwilą jest autentycznie męczące i to na czas jakiś odbiera mi humor. Nie tacy jak ja robili tu zresztą przerwy przy celowo zbudowanym w połowie góry stole z ławami.

Na samym szczycie wita mnie chłodny gęsty las, przez który idę dobrych kilka minut docierając do kolejnej otwartej przestrzeni za którą czeka mnie trudny, choć chyba krótszy od poprzedniego odcinek podejścia na (długo wyczekiwany) szczyt Kotarza.

Na Kotarzu znajduje się Ołtarz Europejski, którego niestety nie sfotografowałem, nie chcąc ingerować w prywatność modlących się przed nim ludzi oraz coś w rodzaju szałasu (a może PO PROSTU szałas) w którym można odpocząć, co też wielu turystów czyni. Ruch jest tu spory także dlatego, że całkiem znaczącą grupę beskidzkich deptaczy stanowią ludzie wchodzący i schodzący z jakiejś góry, że tak powiem jednorazowo (typu: wszedłem na Błotny, zszedłem z Błotnego i pojechaliśmy do domu), których także i tutaj spotkałem.

Do kolejnego, na szczęście bardziej „kartograficznego” niż rzeczywistego wzniesienia, to jest do Grabowej idzie się znów przyjemnie przez las i łąki spokojnym choć pylistym szlakiem bez kamieni i ostrych podejść. Także i tu widoki są godne uwiecznienia...


I wreszcie dokładnie po siedmiu godzinach od rozpoczęcia tej wędrówki trochę już szurającego podkutymi w glany nogami przywraca do przytomności klakson samochodu. Dotarłem do Przełęczy Salmopolskiej, zwanej też Białym Krzyżem. Osiemnaście i pół kilometra na liczniku!


Przełęcz, faktyczna granica pomiędzy Wisłą a Szczyrkiem to również malownicze miejsce, a przecież jeszcze możliwość marszu np. na Malinowską Skałę, co jednak z przyczyn naturalnych tym razem sobie odpuszczam.

Po wypiciu w przydrożnym barze soczku 0,33 litra za 3,50 zł (Taki sam w Bielsku lub Katowicach 1,60 zł) z mam nadzieję niezbyt głośnym, a zapożyczonym z filmów klasy Z „oooch, tak!” stwierdzam, że jeden z TRZECH kursujących tu dziennie autobusów do Bielska zaszczyci mnie swoją obecnością za dziesięć minut. Nawet nie myślę co zrobiłbym, gdyby nie przyjechał!

Dwadzieścia siedem kilometrów do miasta przeczekuję przyklejony głową do szyby w trybie stand by, a już na dworcu czas do odjazdu pociągu spędzam na bardzo pouczającej rozmowie z pewną staruszką na temat sposobów podróżowania na stopniach i zderzakach zaraz po wojnie...
Temat okazuje się później bardzo na czasie za sprawą dwóch trzeźwych inaczej, z których jeden bogato gestykulując uzasadnia współpasażerom tezę, że kto nie był w desancie, ten jest dupa, a wskazując na mój faktycznie zdemobilizowany plecak z szacunkiem dodaje:
-O! A pan wojskowy to na pewno mnie rozumie!

Jawohl! :)

------------------------------

Obejrzyj pełną galerię zdjęć z tej wycieczki klikając TUTAJ

6 komentarzy:

  1. :)) No to się wyprawa udała :)! Jestem pod wrażeniem i nie przyznaję się, że cokolwiek podpowiadałam... :D. Spory całkiem szlak!...Zdjęcia piękne ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Tak naprawdę rzecz przecież nie w metrach nad poziomem morza ani tym bardziej w odległościach, a w tym czymś co sprawia, że na drugi dzień jęcząc z bólu i tak się człowiek cieszy na kolejny spacer ;)

      Czary. Zwyczajna sprawa.

      Usuń
  2. Koty Katowic22 maja 2012 07:33

    Super wycieczka:) Góry mają coś takiego w sobie, że człowiek pokonując je czuje sie jak król życia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja może chwilowo abdykuję :) przynajmniej do czasu aż mnie definitywnie przestaną boleć kończyny ;)

      Ale od razu mówię, że zamierzam ponownie "objąć władzę" w czerwcu. W mieście mi za ciasno.

      Pozdrowienia

      Usuń
  3. No tak, ktoś, komu poleciłam Twój blog, a kogo góry ciągną jak magnes, pierwszy czyta Twoje posty i mnie informuje: twój Portier pisze o wycieczce na Szyndzielnię. Jakby zazdrość jakaś przebijała, no nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O wielu sprawach "ten twój Portier" pisze :)), nie tylko o Szyndzielni, bardzo się zresztą cieszy, gdy ktoś, kto go odwiedza zada sobie trud zajrzenia także do starszych i najstarszych wpisów. I już najlepiej jest, gdy je skomentuje.


      Pozdrowienia i podziękowania przy okazji dla Ciebie za ten "impresariat" ;))

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.