Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 13 czerwca 2012

Born in the PRL

-Wybieram!
-Kupuję!
-Moje! Moje!

Tak właśnie jako dzieci oglądaliśmy zdobyte gdzieś przez rodziców, a najczęściej dramatycznie już przeterminowane zachodnie katalogi domów wysyłkowych, kolorowe pisma wszelkiej maści albo... coś takiego jak poniżej. Swego rodzaju symbol, żeby nie powiedzieć wręcz manifest ;) mojego pokolenia.

Polska - moja Ojczyzna. Encyklopedia dla dzieci.

Nigdy nie miałem własnego egzemplarza, bo zdobycie go graniczyło z cudem, ale poznałem tę książkę w dwóch etapach. Najpierw u moich kuzynek, które miały w domu z piątej ręki nabyty niesamowicie "zaczytany" tom bez okładek i  z powycinanymi co lepszymi ilustracjami, a potem u brata mojej mamy, który z kolei nie pozwolił mi księgi owej dotykać, ponieważ traktował ją jak lokatę kapitału. Ale okładkę sobie obejrzałem, stąd też udało mi się połączyć wewnątrz i zewnątrz dla uzyskania już wtedy jako takiego pojęcia o całości.

W latach 70 i 80 ubiegłego wieku Encyklopedia dla dzieci funkcjonowała najczęściej jako bardzo rasowy, wystawny wręcz prezent, np. z okazji Pierwszej Komunii lub "tylko" urodzin czy Dnia Dziecka. Widywało się ją w domach na półkach z gatunku "umyj ręce zanim dotkniesz!" albo na "szaberplacach" sprzedawaną za jakieś kosmiczne pieniądze. Z całą pewnością nie było szans na kupienie jej ot tak, z marszu, ale ponieważ w PRL było oczywistym, że zakupy się "zdobywa", chyba nikomu to nie przeszkadzało. Więcej nawet, dodawało smaczku samemu "aktowi" wejścia w posiadanie upragnionego towaru.



Dlaczego napisałem wyżej, że to manifest? Oczywiście nie dlatego iżbym się zgadzał z teoriami, że tow. Edward Gierek był inżynierem górnictwa,   Polska przegrała wrzesień 39, bo nie chciała zawrzeć sojuszu z odwiecznie przyjaznym nam ZSRR, a milicyjny tajniak to przyjaciel każdego dziecka, jakie można w tym dziele wyczytać, ale dlatego, że zostało to wszystko napisane dla mojego i zbliżonych do mojego pokoleń. Mniejsza z tym, że odrobinę (naprawdę minimalnie) tendencyjnie. Po prostu gdybym miał wrzucić do jakiegoś komputera dane czasów w których się wychowywałem zeskanowałbym mu tę książkę. Tacy byliśmy. A kłamstwo było w zestawie. Naiwnym jest ten, kto wierzy, że dziś, choć inne, nie jest dołączone do codzienności. Ale rozwijanie tej kwestii tym razem sobie darujmy...

Encyklopedia dla dzieci nie jest pewnie pomysłem polskim, a  ta konkretna jakimś jego wzorowym urzeczywistnieniem, mimo to ma jedną przynajmniej istotną nawet po latach zaletę. Nie jest infantylna. Wizualnie wnętrze książki przypomina do złudzenia słynną czterotomową encyklopedię PWN, a różnicą jest przede wszystkim zasób haseł, mnogość ilustracji i ograniczenie tematyki do spraw tylko polskich bądź z Polską bezpośrednio związanych.


Genialną bez wątpienia warstwę ilustracyjną widać po części na załączonych przeze mnie do tego posta fotografiach, a język? Cóż, język jest... pomyślało mi się, że pszenny. Ale co to znaczy w praktyce? Miękki, łagodny, ciepły. Nie uczy formułek i dat jak nudny belfer, ale tłumaczy wszystko dookoła jak mama na niedzielnym spacerze. To chyba najlepsze porównanie.


Oczywiście wartość edukacyjna takiej książki dziś jest bliska zeru, nie zamierzam zatem nikogo przekonywać do jej wykorzystywania zgodnie z założeniami autorów, ale jednak każdego, kto należy jak ja do pokolenia X zachęcam do jej przynajmniej przejrzenia jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. To jest nasze dzieciństwo w miniaturze.


A skąd u mnie dziś to tomisko? Ano z wędrówek po antykwariatach i Allegro. Dopóki spotykałem egzemplarze po 70 czy 60 złotych tylko się uśmiechałem, wydaniem za 25 byłem już poważnie zainteresowany, ale kiedy wygrzebałem gdzieś encyklopedię w stanie bliskim idealnemu za jedyne pięć złociszy nie miałem już żadnego argumentu na nie. Kupiłem zatem i czytam, choć bynajmniej za PRL-em nie tęsknię. W jednym tylko muszę mu (i tej książce) z pewną goryczą oddać sprawiedliwość. Gdy się przeglądając przeszłość odsieje propagandowo komunistyczne brednie, pozostaje i tak obraz kraju z którego nie tylko można (było) ale i ma (miało) się realne podstawy, by być dumnym. Żyliśmy w Polsce która produkowała oparte na własnych pomysłach samochody, lokomotywy czy statki, miała dużą i dobrze uzbrojoną armię, tworzyła nowe miejsca pracy i dawała jakieś perspektywy każdemu, nawet jeśli od pełnoletności do emerytury był w stanie opanować tylko machanie łopatą.

I tego wszystkiego niestety już nie ma.
Ale to przecież zupełnie inna historia.



11 komentarzy:

  1. O rany! Już po przeczytaniu pierwszych zdań zrobiło mi się niesamowicie. Mieliśmy z bratem własny egzemplarz Encyklopedii Dla Dzieci. Dokładnie pamiętam kartkowanie jej godzinami i studiowanie w najdrobniejszych detalach każdego zdjęcia i ilustracji. Encyklopedia musiała leżeć na biurku, bo będąc małym "kapslem" nie miałam siły utrzymać jej w rękach. Do tego była zawsze ratunkiem na nudę w czasie chorób.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja uwielbiałem rysunki pociągów i autobusów jak to chłopak i teraz tak patrzę na ten wpis i... no jasne, znów wybrałem do niego to samo co zawsze, jakby niczego więcej w tej encyklopedii nie było.

      Ostatnio tak sobie wykopuję różne stare książki z pamięci i staram się gdzieś kupić. Chodzi oczywiście o te, które miałem lat temu ileś. Nie wiem co mi to daje, ale pewnie jakieś złudzenia ;)

      Problem w tym, że co jak co, ale pamięć mam dobrą i do tych kilku już kupionych mam jeszcze "kolejkę" kilkunastu w głowie.

      Usuń
  2. Mnie ta książka tez przypomina cudowne, beztroskie wakacje... Moja kuzynka miała tę książkę i pamiętam jak siedziałam na trawie na kocyku z lalką i chłonęłam obrazki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A kot? :))
      Gdzie był w tym czasie kot?

      Jakoś czytając Twojego bloga nie jestem sobie w stanie wyobrazić tej sceny bez kota.

      A encyklopedię nawet dziś widziałem na Allegro za 10 zł. I obrazki jak napisałem są naprawdę świetne, ale zadziwia mnie język. Książka pisana bądź co bądź dla dzieci, a poziom, że nawet dziś traktuję ją zm jakimś szacunkiem.

      Usuń
    2. Zapomniałam dodać, że na kocyku i w wózeczku od lalek zawsze przewijały się jakieś koty. Dziadek był leśniczym i lubił koty. Przynosił takie "bidoki" nie wiadomo skąd - mieliśmy ich 12 :) Pozdrawiam ciepło:)

      Usuń
    3. Nie wiem skąd mi się tam to "m" wzięło. Miało być oczywiście "traktuję z jakimś szacunkiem".

      Pamiętam jak kiedyś znalazłem takiego typowego tygrysa, zupełnie małego i ledwo co uprosiłem rodziców żeby mógł zostać, a tu wchodzi kuzynka z drugim takim samym, tylko mniejszym i mówi: No jak to tak? Rano go przynosisz, a teraz wywalasz na ulicę? :)))

      I tak w jeden dzień miałem dwa kociska. Ale to było wieki temu.

      Usuń
  3. Nie miałem w rękach nigdy tej książki- coś mnie widać ważnego ominęło. Ale kartkowanie katalogów tak właśnie wyglądało - z każdej strony wybieraliśmy z siostrą 'faworyta'. A encyklopedię przeglądałem PWN-owską, ciekawą, choć 'małą'. Lubiłem strony ze zwierzętami - podzielonymi według kontynentów, na których żyją. I z żołnierzami, czyli prezentujące historyczne umundurowanie - od wojów z czasów Mieszka, po pilotów myśliwców.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam i te zwierzęta i mundury. Zresztą w tej też to jest. I jakoś wzbiera we mnie wsciekłość, gdy wspomnę jak kuzynka dostała na urodziny kilka przeterminowanych numerów Bravo kupionych przez jej rodziców w ANTYKWARIACIE. A potem kartkowało się to milion razy jak największy skarb...

      I tak człowieka wychowywali. Cytryny i szynka dwa razy w roku, batoniki za szybą w Pewexie i katalog z magnetowidami i firnkami na przykład jako wizja dziecięcych marzeń.

      Precz z komuną :))

      Usuń
  4. Miałam taką! Miałam! Encyklopedię dla dzieci. Co się z nią stało??? A kto to wie... Może leży gdzieś w jakimś antykwariacie...?
    Za to rozegrałam dziś z Rodzinką (w pełnym 5-osobowym składzie) pierwszą rundkę planszówki IPN-u "Kolejka" i... wygrałam! Dwoje nastoletnich graczy, nie mogło pojąć - jak to??? - nie było??? - i co się robiło tak stojąc??? - i z trwogą przyglądali się naszemu rozrzewnieniu, bo gra budzi emocje, zwłaszcza bezinteresowną złośliwość, ale warto ją kupić:)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Więc trzeba ja kupić znowu! :)
    Sam przeżyłem szok, bo kupując ją głównie dla tych obrazków i wspomnień zauważyłem o ileż jest lepiej napisana od wszystkiego, co się dzisiaj dzieciom proponuje.

    Co do gier to pamiętam jak tata kupił mi warcaby i czytałem instrukcję jedząc fasolkę po bretońsku. Od tamtego dnia jedno i drugie kojarzy mi się nierozłącznie :))

    Jak juz kiedyś u Ciebie pisałem nie podoba mi się produkowanie rzeczy "w stylu" PRL. Oryginały owszem (na Allegro jest prawie wszystko), ewentualnie współczesne ich kopie także, ale już kubek Unitra albo gra w kolejkę nawet jeśli same w sobie fajne są czymś zmutowanym, nienaturalnym.

    O! Z gier planszowych to jeszcze pamiętam Pocztę (być może nazwa była inna). Pieczątki, znaczki, malusie koperty... To było coś!

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.