Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 13 listopada 2014

Nieoczekiwana zmiana miejsc


 
WYCIECZKA DWUDZIESTA PIERWSZA
WĘGIERSKA GÓRKA - GLINNE - MAGURKA WIŚLAŃSKA - GAWLASI - CIENKÓW

 
Po powrocie z wycieczki dwudziestej stanąłem przed koniecznością wyboru, jakiego jeszcze kilka dni wcześniej bym się nie spodziewał. Oto miałem z jednej strony przygotowane od tygodni, rozrysowane, wyliczone w metrach, kilometrach i złotówkach kolejne trasy, z których kilka wykraczało wreszcie dość odważnie poza Beskid Śląski a jedna chyba tylko miała mniej niż 20 km, a z drugiej konstatację, że w towarzystwie Agaty, króciutka przecież, znana mi już i należąca do średnich, jeśli chodzi o widoki wędrówka (miało być pół na pół – i ładnie i niezbyt trudno) okazała się po prostu dobrą zabawą od pierwszej do ostatniej minuty. I to mimo zabójczego przecież ponad trzydziestostopniowego upału.

A skoro tak, to postanowiłem przyjąć wyżej wspominaną Agatę do mojej bandy i ruszać dalej w świat.

-To gdzie tam jest najładniej według ciebie? - zapytała mnie któregoś dnia.
-Myślę, że na Baraniej Górze i w jej okolicach.
-To idziemy na Baranią Górę!
-Ale…
-Żadne ale, idziemy.

Jest czwarty lipca, szósta czterdzieści siedem. To pierwsze zdjęcie. Nieczynny dworzec w Węgierskiej Górce. Właśnie odjechał przyjemnie klimatyzowany Elf, a dookoła nas, mimo wczesnej pory coraz mocniej przygrzewa słoneczko.


Który to już raz ta Węgierska Górka? Najpierw oglądałem ją jadąc aż na granicę – do Zwardonia latem 2013 roku, potem już jesienią, w październiku, ruszałem stąd na Fajkówkę i dalej na Baranią Górę, wreszcie w połowie marca 2014 przecierałem zaśnieżony jeszcze miejscami szlak czerwony przez Glinne, ten sam, którym i my za chwilę pomaszerujemy. Ciekawe jak też wygląda latem odcinek, na którym niżej podpisany między Magurką Wiślańską a Baranią właśnie „maszerował” na czworaka trzymając się… śniegu.

Ruszamy! Dla przypomnienia słów może kilka o trasie. Przechodzimy obok dworca po jego lewej patrząc od peronów stronie i lekkim łukiem (to ulica Kolejowa) dochodzimy obok słynnej odlewni żeliwa do skwerku z przystankiem autobusowym, pomnikiem Jana Pawła II i charakterystycznymi rzeźbami po drugiej stronie poprzecznie przebiegającej ruchliwej drogi (ul. Zielona). Dokładnie za przejściem dla pieszych stoi drogowskaz. W lewo zielony na Fajkówkę, w prawo czerwony na Baranią. Uprzedzając pytanie. Zarówno stopień trudności jak i atrakcyjności jest zbliżony, a cechą szczególną obu tras jest to, że są bardziej długie niż strome, choć i stromości się na nich spotyka.

Agata jako „zwierzę miejskie” (jak w starym dowcipie chciała, żebym zabrał w słoiku trochę spalin z Katowic żeby ją ocucić w górach) obfotografowuje domy, sklepy i urzędy, a ja pozując na starego wygę (bardziej to pierwsze niż to drugie) w swoim przynajmniej przekonaniu fachowo objaśniam gdzie i co wycieczka aktualnie ogląda. A więc Aleja Zbójników, Urząd Gminy, parking za nim i… uwaga, to ważne miejsce, tu właśnie, zaraz po minięciu parkingu, skręcić należy niepozornym chodniczkiem obniżającym się lekko w lewo. 

Dawniej, jak już kiedyś opowiadałem szlak wiódł prosto do mostu drogowego i dopiero za nim skręcał na Trakt Cesarski, teraz jednak dochodzi doń przez tzw. Most Zakochanych, który jest przeznaczony tylko dla ruchu pieszego. Najkrótszy opis przebiegu szlaku czerwonego brzmiałby tutaj tak: od drogowskazu na ulicy Zielonej zaczynamy „rysować” ogromną jedynkę, której ramię doprowadza nas do rzeki. Po drodze zaś warto przyjrzeć się zarówno dobrze już stąd widocznym górom w dali, jak i bardzo nowocześnie zagospodarowanym terenom Bulwarów nad Sołą, przez które przechodzimy, a może i nawet przysiąść na którejś z licznych ławeczek. My na przykład przysiedliśmy bardziej wirtualnie, bo z wrażenia, na widok czegoś małego, białego i czworonożnego, co przybiegło nie wiadomo skąd i niczym słynny kot-przytulak z Orłowej (polecam – zwierzak mieszka na szlaku z Równicy na Trzy Kopce Wiślańskie!) zażądało głaskania. A okazało się przeuroczym puchatym pieskiem towarzyszącym tu jakiejś grupie prawdopodobnie kolonistów. Piesek ten jednak jak sądzę nie należy do stałego elementu trasy, wobec czego jego braku proszę nie uznawać za dowód pobłądzenia. Jeśli ulica Zielona jest za plecami, a Soła przed oczami, to wszystko idzie w dobrym kierunku. A propos kierunek – chodnikiem wzdłuż rzeki udajemy się w prawo, w stronę widocznego a przepięknego z każdej odległości mostu.

 
Zarówno tym jak i drugim brzegiem w kilka minut można też udając się w lewo dotrzeć do szlaku zielonego (most Junaków), zaś następna taka możliwość to szczyt Glinnego, bo tam z kolei napotkamy ścieżkę prowadzącą na Czerwieńską Grapę. Jeśli ktoś ma ochotę poeksperymentować – proszę bardzo - można mieszać.

Robi się coraz cieplej, więc zatrzymujemy się na chwilę nad wodą, a potem po obfotografowaniu okolicy i przegryzieniu czegoś słodkiego ruszamy przez Most Zakochanych ku „cysorce” (przepraszam, ale takie zdanie budzi u mnie dziwne skojarzenia przyczynowo skutkowe), czyli Traktowi Cesarskiemu. I tutaj znów w lewo i zarazem po raz pierwszy „oficjalnie” pod górę. Piszę „oficjalnie”, ponieważ pierwsze wzniesienie terenu to… taras widokowy zaraz za, a raczej powyżej mostu. Jeśli się nie ma kondycji można tu zawsze zagrać wielkiego estetę i przysiąść, aby nacieszyć oczy widokami a przy okazji nie dostać zawału. My stajemy tu również dla zrobienia zdjęć z gatunku „każdy, zawsze” i prawie zaraz pochrupując sucharami ruszamy dalej w kierunku fortu Waligóra, do którego jednak, o czym proszę pamiętać, szlak oficjalnie nie prowadzi – trzeba zejść nieco w dół nieznakowaną ścieżką tuż przed miejscem, gdzie nasza trasa zakręca łagodnie w prawo.

Agata pędzi więc zdigitalizować w swoim wielkomiejskim zachwycie każdy metr sześcienny żelbetu, a ja uspokajam oddech, bo choć jak pamiętam z mojej marcowej tu bytności, chwilę za zakrętem skończyła mi się czekolada, a to znaczy, że było naprawdę ciężko, to jednak dziś dochodzi jeszcze tropikalna temperatura, której mocny przedsmak mimo wczesnej pory już mamy.

Szlak wznosi się nieprzerwanie i wiodąc nad coraz głębszą doliną (w kategoriach beskidzkich – przepaścią nawet momentami) doprowadza nas do sympatycznej kapliczki na drzewie i ostatnich zabudowań w otoczonym zielenią i czarującymi widokami siodle.

-Ale pięknie… - słyszę przy akompaniamencie trzaskania migawki. Uśmiecham się.
-No widzisz. Mówiłem.


Polanka, lekkie obniżenie i po chwili znów idziemy pod górę. Najpierw mając po lewej prawie zaraz za przysiółkiem majestatyczne skały, z których wiosną przyglądał mi się kozioł, a po prawej dolinę i buchające nieskażoną zielonością góry, ale już wkrótce po prostu lasem, coraz węższą ścieżynką przedzierając się przez kolejne powalone drzewa. Drogę utrudniają nam gałęzie, kamienie, drobne strumyki, czasem błoto. Wreszcie docieramy do śródleśnej drogi i tu bardziej z przymusu niż z wyboru postanawiamy na chwilę przystanąć. I robi nam się podwójnie dziwnie, bo oto najpierw mija nas para może dwudziestokilkulatków z małą, ale bardzo dzielnie maszerującą pociechą, a minutę po nich… TIR z ogromną naczepą. Mina kierowcy wskazuje, co myśli o ludziach, którzy urządzili sobie biwak tuż przy drodze. Nie wiem czy kurz pozwala mu jednak dostrzec, co my myślimy o ciężarówkach w górach…

No właśnie. Jesteśmy na szlaku czerwonym. Niby nic takiego, ale to Główny Szlak Beskidzki, podobno duma naszego kraju ciągnąca się aż daleko w Bieszczady, więc jednak coś więcej niż jakaś tam ścieżka od stacji do schroniska. I wyobraźmy sobie, że chcąc pokazać zagranicznemu turyście piękno polskich gór zabieramy go na spacer, żeby wysoko na trasie napotkać PĘDZĄCĄ CIĘŻARÓWKĘ!  Ktokolwiek jest za to odpowiedzialny, niech wie, że jest to tak niewyobrażalnie żenujące i głupie, że aż smutne.

Solidarnie dzieląc się żelkami ruszamy w ślad za raźno maszerującą rodzinką teraz już jakby łagodniej się wznoszącą ścieżką by po chwili napotkać… kolejny samochód. Tym razem już wprost na szlaku. Mniejszy co prawda, ale jednak. Skąd on tutaj? Ano starczy się zatrzymać, wsłuchać i w moment wszystko staje się jasne. Mały dostawczak to zaplecze ekipy, która wysoko na stoku ścina drzewa. Pnie ściągają do drogi konie, na szczęście dla przyrody, na nieszczęście dla nich samych, bo jest tam naprawdę bardzo stromo, ciężarówką zaś zwozi się to po pewnie załadowaniu jakimś dźwigiem w dół do miasteczka.

Skręcamy błotnistym traktem w prawo i wreszcie docieramy do czegoś naturalnego - kilku cudownie szumiących źródełek tuż przy szlaku a nieco wyżej za nimi polany z widokiem na Beskid Żywiecki i Węgierską Górkę daleko już w dole pod nami…  To jedno z najpiękniejszych miejsc naszej wycieczki, ale i w ogóle jedna z lepszych panoram w Beskidzie Śląskim. Oddychamy głęboko i cała złość znika tak samo szybko jak się pojawiła. Tu przynajmniej te góry są nadal takie, jakimi były i być powinny.


Trasa zakręca, a wręcz zawraca tu bardzo ostro w lewo i przypominam sobie jak to święcie byłem przekonany kilka miesięcy temu, że góra, którą widzę dochodząc do tego punktu od źródełek jest już Magurką… 
A gdzie tam do niej!

Chwila lasu i ponownie przechodzimy przez wysypaną kamieniem drogę. Tuż przed nią po lewej napotykamy ukrytą w cieniu i przykurzoną nieco kapliczkę a zaraz potem wszystko cichnie wreszcie i znika. Teraz już tylko góry.

Przyglądam się badawczo jak też moja towarzyszka znosi trudy marszu i widzę, że coraz częściej nadrabia miną. Upał też robi swoje. Pora najwyższa na prawdziwą przerwę, ale najpierw jeszcze strome i tatrzańsko kamieniste podejście na Glinne osłodzone tylko przepięknymi widokami po lewej. Las kończy się tu nagle jak ucięty nożem i oto przed sobą widzimy już Baranią, Magurki, Skrzyczne i nawet Jezioro Żywieckie. Z prawej zaś mijamy niepozorną ścieżynkę na Czerwieńską Grapę, czyli ostatnią, a wspomnianą już wcześniej szansę przesiadki na szlak zielony.
 
 
Oto więc Glinne. Zdobyte i pokonane. W moim przypadku po raz drugi.
 
Decydujemy się zrobić przerwę śniadaniową w dolince między Glinnem a Magurką, bo tylko tam jest jakaś szansa na schronienie w cieniu, choć niewielka raczej jak się później okazuje. Przysiadamy na kilkanaście minut i jemy w milczeniu. Czuję, że za chwilę usłyszę coś, czego usłyszeć nie chcę, ale…
 
-Szukaj jakiejś krótszej trasy, bo ja chyba nie dam rady.
Aha.
 
Cóż, muszę tu napisać słowa, które może przydadzą się kiedyś kolejnym turystom dopiero zaczynającym swoją przygodę z „małymi górkami”. Kryzys, jaki przydarzył się mojej towarzyszce jest dokładnie takim samym, jaki ja przeżywałem na żółtym szlaku od zapory Mościckiego na Szyndzielnię jesienią 2011 roku, zresztą mnie złapało wtedy dużo mocniej, i też jak Agata sam się o to prosiłem wybierając za trudną jak na swoją kondycję, czy może bardziej obeznanie z chodzeniem po górach trasę.  
 
Czymże więc jest to obeznanie? Zbiorem wielu różnych prawd małych i dużych. Na przykład takich, że przez góry nie chodzi się miejskim dynamicznym krokiem, a dużo spokojniej (co nie zawsze oznacza wprost – wolniej), że utracone na jakimś podejściu siły szybko się regenerują, nie do stu procent co prawda, ale do osiemdziesięciu, potem siedemdziesięciu pięciu i tak dalej, że trzeba robić przerwy nie tylko te poważne, jedzeniowo wypoczynkowe, ale także mniejsze, te zwykłe, na złapanie oddechu, napicie się, czasem po prostu zatrzymanie. Bo to przecież wycieczka, nie bieg za autobusem, prawda?
 
Nie, nie wymądrzam się. Pamiętam po prostu jak stałem wtedy sam w lesie, miałem zawroty głowy, robiło mi się słabo i bałem się, że gdzieś tam runę pomiędzy drzewa. Ale właśnie dlatego potem do takich a nie innych wniosków nomen omen doszedłem.
 
Mijając grupę młodych ludzi, którzy także postanowili odpocząć sobie kilkadziesiąt metrów za nami docieramy krótkim stromym podejściem na Magurkę. A Magurek jak wiadomo jest w górach jak Kowalskich i Nowaków na nizinach – multum i jeszcze trochę. Ta tutaj należy do tych mniej znanych, zwłaszcza w porównaniu do swoich bliskich kuzynek – Radziechowskiej i Wiślańskiej jak i do dalszej rodziny – Magurki Wilkowickiej w Beskidzie Małym i oczywiście „Big Mama”, czyli Magury leżącej tuż obok Klimczoka. Zresztą widoki z niej są tylko te sprzed chwili, właśnie przy podchodzeniu od Glinnego, potem jest las. Nic szczególnego. Za lasem za to cudowna jak zawsze, przeogromna i przewspaniała Hala Radziechowska, jeden z moich prywatnych siedmiu cudów Beskidu Śląskiego.
 
 
Co robimy? Cóż, rozwiązaniem najprostszym jest teraz zejście do Radziechów szlakiem niebieskim. Nie jest krótkie, chyba też momentami nie należy do najłatwiejszych, ale ma tę zaletę, że na już prowadzi w dół, a na dole ma… przystanek autobusowy z bezpośrednim połączeniem do Żywca. Widokowo zresztą też jest niczego sobie.

Stawiam sprawę otwarcie widząc po minie mojej towarzyszki, że zasada o wracających zawsze siłach jednak działa.
-Możemy zejść tędy do Radziechów, ale jeśli dasz radę proponuję iść tam – pokazuję palcem górkę niedaleko – to Magurka Radziechowska. Z niej możemy iść szlakiem zielonym do Ostrego koło Żywca i tam już mamy busy.
-Dobra, spróbujmy!

No to próbujemy. Jest o tyle łatwiej, że wysoko i bez większych wzniesień w pobliżu. Widoki i atmosfera tego miejsca też robią swoje. Niby się jest zmęczonym, ale chce jeszcze. Znam to.

Kolejne „Ale tu pięknie” w ustach Agaty brzmi dla mnie jak najwyższe wyróżnienie. No w końcu to ja „odkryłem” Halę Radziechowską dla świata, ha ha ha.

Szlak prowadzi nas łagodnie w lewo (tu wspaniały widok na daleką jeszcze Baranią Górę!) przez rozległe pastwiska, potem jednak zwraca się nagle w prawo i wznosząc pomiędzy coraz wyższymi zaroślami dociera wijącymi koleinami do… no właśnie, jeszcze nie szczytu, choć można tak pomyśleć. To tylko drogowskaz oznaczający punkt zetknięcia z kolorem zielonym. Przed nami oddzielone imponującą doliną Skrzyczne. Majestat w pełnej krasie.

-To tutaj. Jeśli chcesz, tędy możemy zejść do Ostrego.
-A co jest dalej na czerwonym?
-No… Najpiękniejsze widoki, zupełnie płaska, spacerowa trasa pomiędzy obiema Magurkami. Właściwie zaczyna się zaraz za tymi tam krzaczkami.
-To idziemy.

No tak. Z jednej strony o taką reakcję mi chodziło, z drugiej niepokoi mnie świadomość, że wybierając dalszy marsz pozbawiamy się jakiejkolwiek możliwości wcześniejszego zejścia (pomijając zejście z tego świata, czyli to które akurat pominąć bym wolał).

-Ale żebyś wiedziała, że to daleko…
-Dawaj, idziemy!
 

Ostatnie tęskne spojrzenie na schodzącą stromo ścieżkę zieloną i cóż, maszerujemy w lewo. Chwila dosłownie jeszcze pośród zarośli i nagle czuję się jak piłkarz wychodzący z tunelu na boisko. Ogarnia nas ogrom przestrzeni nieosiągalny w żadnym innym miejscu Beskidu Śląskiego poza może samym szczytem Baraniej. Ogarnia i aż przygniata zmysły. Dosłownie nie wiadomo, gdzie spojrzeć. Ale gdziekolwiek się spojrzy jest pięknie. Zwalniamy kroku. Strzelają migawki aparatów. Ponad nami pełne słońca niebo. To właśnie takie góry, jakie kocham. I jeszcze ta cienka ścieżka, którą idziemy. Ścieżka na której, co także uwielbiam, widzi się swoją przyszłość o jakąś godzinę do przodu…

Mijamy kopczyk kamieni oznaczający szczyt Magurki Radziechowskiej, bez tego prawie nieodczuwalny, bo wokół płasko jak na stole, potem kolejne wychodnie skalne i wreszcie na ostatnim odcinku przed Magurką Wiślańską przysiadamy pod jedną ze skał przypominającą daszek przystanku autobusowego, aby odpocząć chłonąc widoki na bardzo głęboką tu dolinę pomiędzy nami a Skrzycznem.

Według planu mamy iść teraz na Baranią a z niej na Przysłop i potem czarnym szlakiem pod Zamek Prezydenta. Ale to przecież jakieś trzy godziny lekko licząc. A jest już dobrze po trzynastej… Do tego zmęczenie… Hmm…

Co zrobiłbym sam? Pewnie jednak szedłbym dalej. Z przerwami, ale do końca. Nauczyłem się już odpowiednio rozkładać siły i jakoś wiem, gdzie i na co mogę sobie pozwolić. Ale nie jestem pewien czy mam prawo oczekiwać tego samego od Agaty…
-Tam gdzie ten płotek jest szczyt. Zrobimy porządną przerwę, zjemy coś i zerknę na mapę. Chyba mam pewien pomysł…

Idziemy. Ostatnie metry przed szczytem są coraz trudniejsze, ale mimo to gdyby nie ciut za szybkie tempo, jakie sobie narzuciliśmy (nazywam to „przegryzaniem się przez podejście” i bynajmniej nie pochwalam) nie odczuwałoby się go aż tak mocno. Ale skoro tam będzie jedzonko…

Jesteśmy! Magurka Wiślańska. Trochę jakby z bocznej drogi wjechać na autostradę. Odcinek pomiędzy Skrzycznem a Baranią o każdej porze roku jest zaludniony, więc nie dziwota, że i dziś, mimo upału ciągną tędy tłumnie wędrowcy.
Przysiadamy na spróchniałym pniu tuż pod drogowskazem i przyglądamy się im z minami wilków mor… yyy… górskich. Dominują dwa typy. Sportowy („adidaski”, czyli irytujące mnie do bólu metroseksualne buciki trekkingowe, dresy i saszetki na pasku) oraz spacerowy (biała koszula, markowe spodnie i ciemne okulary). Turystów plecakowych prawie nie widać. O ciupagach czy kosturach także można zapomnieć. Kijki. Wszędzie kijki. Kilka takich supermodnych zapewne, ale za to gustownie pokrzywionych już na szlaku spotkałem…

Nieważne.


Rozkładam mapę. Pierwsza myśl – Zielony Kopiec i przed Malinowską żółtym w prawo do Ostrego. No można. A coś innego? Gawlasi (wg. innych źródeł Gawlas – jedna z najtrudniejszych do odmiany nazw, jakie spotkałem. Wolę już bardziej powszechnie używane, np. Sałasz Dupne, ha ha ha. Jest coś takiego na żółtym z Kiczorów do Jaworzynki.) i stamtąd też żółty (inny) na Cienków i do Nowej Osady
Ale, ale! Na Cienkowie jest przecież kolejka linowa!

Po krótkiej naradzie postanawiamy zmienić plany. Zdjęcia oddalonego stąd już tylko o godzinę drogi  szczytu Baraniej muszą nam wystarczyć. Schodzimy zielonym w kierunku Malinowskiej Skały. SCHODZIMY, to najważniejsze.

W każdej wycieczce przychodzi taki moment, który nazywam sobie po prostu „do domu”, taki w którym czasem może i jeszcze nawet kilka godzin marszu przed nami, ale jednak już na ostatnim odcinku dokądś. Teraz właśnie taki odcinek zaczynamy. Z każdym metrem niżej. Skalistą, ale szeroką i nawet wygodną drogą schodzimy z Magurki mijając kolejne mniejsze i większe grupy idące w przeciwnym kierunku.  Jest już lżej i jakby spokojniej. Jeśli zjedziemy kolejką, będzie to wręcz idealne zakończenie, choć i odcinek pieszy od Cienkowa do Nowej Osady nie jest jakoś szczególnie męczący czy długi. Będzie dobrze.
 

Po lewej towarzyszy nam teraz rezerwat Baraniej Góry a za nim Jezioro Czerniańskie i Zamek, a po prawej dolina zakończona w dali połyskującą w słońcu taflą Jeziora Żywieckiego. Przed nami Zielony Kopiec – szczyt, który darzę sporą sympatią z racji nietypowego nieco kształtu. Co to znaczy? Ano tyle tylko, że Zielony jest jak góra z dziecinnych rysunków – taki trójkąt. Wchodzi się nań i zaraz prawie schodzi. Zabawne. Ale gdyby ktoś się tam wybierał, to od razu uprzedzę, że podejście od Malinowskiej Skały jest dużo trudniejsze od tego z… no właśnie. Z Gawlasi? Z Gawlasa? Z Gawlasiów? Nie mam pojęcia jak to się pisze. Ale stamtąd.


A my na tym właśnie „niewymownym” szczycie odbijamy ze szlaku zielonego na żółty. Zanim to jednak nastąpi mijamy jeszcze po lewej grupkę, jakby to w zgodzie z poprawnością polityczną napisać, powiedzmy, że PATAFIANÓW. Osobnicy ci przy trzydziestostopniowym upale rozsiedli się w lesie i zrobili sobie grill party.  Na ognisku. A ognisko na igliwiu.
Dżizas Krajst! Bić i patrzeć czy równo puchnie! Wrrr…

Przy drogowskazie zatrzymujemy się jeszcze na chwilkę ciesząc oczy i obiektywy panoramą przed nami i niepozorną ścieżką pomiędzy drzewami schodzimy w lewo w kierunku Cienkowa. Zejście to początkowo dość ostre łagodnieje zaraz i lekkim trawersem prowadzi nas w towarzystwie licznych strużek przecinających szlak w stronę lasu poprzez „pustynno podobne” zbocza. Z drugiej strony doliny spogląda na nas Barania Góra.
Tam mieliśmy dziś być… Hmm… Trochę żal. Może kiedy indziej się uda?

Zdjęcie. Zdjęcie, a może tylko obrazek wyryty w pamięci. Młoda dziewczyna myje twarz w ściekającym z górskiego zbocza strumyczku. Ufamy matce przyrodzie, choć tak wyrodnymi jej dziećmi bywamy…

I znów mrok lasu, chłód, wilgoć. Ale króciutko. Po lewej charakterystyczny korzeń w kształcie… głowy łosia, który zapamiętałem ze swojej poprzedniej tu bytności (to moja trasa Wisła Głębce – Skrzyczne z 2012 roku) i oto jesteśmy na „afgance” jak nazwałem sobie pylistą drogę, którą teraz już bardzo wygodnie maszerujemy przyglądając się widokom po drugiej stronie doliny.
Cóż to tam być może? Zapewne szlak czerwony. Zejście w kierunku Stecówki. A może niebieski? Raczej nie, niebieski powinien być dużo niżej. Zresztą nieważne. Tak czy siak jest pięknie. Tu u nas także. Łąki, pola i oto już kolejna leśna wyspa...


Na mapie (pozornie) i w mojej pamięci (tym bardziej) las ten „miał" do dziś może ze trzydzieści minut, w rzeczywistości jest jednak o wiele dłuższy do przejścia. Ale jest chłodno i to wystarcza by wytrzymać. Już niedaleko.
-Już niedaleko. Pewnie tam gdzie się rozjaśnia.
-Mówiłeś to ze trzy razy!
-Bo trzy razy się rozjaśniało! Nie wiem, długo coś…

Nareszcie jest! Najpierw łąka, pierwsze spojrzenie na zabudowania Wisły Malinki, potem dwa krótkie, ale bardzo strome zejścia i już niezaprzeczalnie, acz o wiele za późno według mnie - Cienków. Charakterystyczna wijąca się szczytem droga, ogromne pastwiska, nieliczne gospodarstwa i przeuroczy widok na Jezioro Czerniańskie. Oraz owce. Udało nam się natrafić nie tylko jak mnie samemu w 2012 roku na krowy, bo są i te, ale także, a może przede wszystkim na stado owieczek, które oczywiście zaraz ujmujemy fotograficznie na sto sposobów. Tym chętniej, że niektóre pozują wręcz wzorowo.



Zbliża się czternasta trzydzieści. Oboje mamy już dość. W nogach jakieś osiemnaście kilometrów, a do tego temperatura… Obojętnie prawie mijamy bar i całkiem sympatyczne ławki mając wzrok wbity tylko w widoczną od kilku minut w dali stację kolejki linowej. Jeśli się okaże, że nie jeździ…
-Jedzie! Jedzie!
O tak! Ile by nie kosztowało, wiem już, że pieszo nie pójdziemy. A że kosztuje sześć złotych od osoby, czyli darmo prawie, radość jest tym większa.
-Powrotne też sobie państwo życzą? - pyta kasjer.
-Nie! – odpowiadamy zgodnym chórem. Na dziś wystarczy.

Szwajcaria. Czekolada. Cisza. Jesteśmy z Agatą jedynymi pasażerami. Jeszcze klaśnięcie zatrzasku poręczy i oto już szybujemy wolniutko ponad łąkami. A dokoła jak okiem sięgnąć nikogo, tylko dzwoniące dzwoneczkami krowy spacerują gdzieś pod naszymi stopami.
Szszszszsz…. Szumi cisza. Dryń, dryń – odpowiadają jej dzwoneczki.

Góry, słońce, wolność.
Latawce, dmuchawce, wiatr...
 
 
***


EPILOG

 
Do Wisły Uzdrowiska dojechaliśmy w kilkanaście minut przyjemnie pustym autobusem i teraz liżąc lody kuśtykamy w popołudniowym słońcu w stronę dworca kolejowego, aby tam ze zdziwieniem stwierdzić…
-Koparka!
-Gdzie? Co?
-Na torach stoi koparka! Mieli coś naprawiać, ale nasz pociąg miał być pierwszym, który popołudniu pojedzie, a jak ma jechać, skoro jest jak jest?
-I co teraz?
Wyjmuję komórkę i z rozkładu spisuję numer infolinii Kolei Śląskich. Dzwonię. Cisza. A raczej melodyjka i informacja o zajętych wszystkich liniach. Ciekawe ile ich jest. Dwie, trzy?
Pięć minut i nic. A pociąg za niewiele ponad pół godziny!
-Dworzec! Dworzec bez kasy, bez informacji, bez ławek, bez ubikacji i bez pociągu! – rzucam wściekle. Gdyby Prezydent Mościcki tego dożył, toby to całe towarzystwo posłał na wakacje do Berezy!
 
Wyobrażając sobie przez moment, że jest naprawdę rok powiedzmy 1932 pukam stanowczo do budki dyżurnego ruchu.
Cisza.
Pukam jeszcze raz. Nic.
 
Za moimi plecami pojawia się nagle mężczyzna w rozpiętej szeroko koszuli i z jakimś garnuszkiem w dłoniach.
-Pan mnie szukał?
-Za pół godziny powinien tu być pociąg do Katowic, a na torach stoi koparka. Infolinia Kolei Śląskich nie działa, a tutaj nie ma żadnej informacji! Może mi pan to wyjaśnić?!
-Ach, no tak. Naprawa się przedłużyła. Będzie autobus. Ja tam zaraz przyjdę. Proszę poczekać przed budynkiem.
 
Rok trzydziesty drugi trwa. Punktualnie o wskazanej godzinie pod dworzec zajeżdża autokar, a mój pan kolejarz w przepisowej czapce (sic!) „odprawia go” jak należy przyglądając mi się z ukosa.
No!
 
Za to w Ustroniu Polanie czeka już na nas podstawiony zawczasu skład do Katowic. Tak samo swojsko brudny jak ten miesiąc wcześniej z Głębiec. Ale to już przeszkadza nam jakby mniej. Wracamy do domu!
 
Trzeba nabrać sił przed kolejną wyprawą.



 

4 lipca 2014

Trasa: Węgierska Górka PKP - Glinne - Magurka – Hala Radziechowska – Magurka Radziechowska - Magurka Wiślańska – Gawlasi - Cienków.

Punkty do wyszukania na mapie: Węgierska Górka, Glinne, Hala Radziechowska, Magurka Wiślańska, Barania Góra, Gawlasi, Cienków, Wisła Nowa Osada, Wisła Malinka.

Stopień trudności: średni.

Up & Down: Od dworca kolejowego równo, od Mostu Zakochanych stale wznosząco, miejscami bardziej stromo aż do Glinnego, dalej w dół i znów do góry na Magurkę, lekko opadająco do Hali Radziechowskiej, potem wznosząco do Magurki Radziechowskiej, dalej do Wiślańskiej raczej płasko, lekko wznoszący ostatni, krótki odcinek. Z Magurki szlakiem zielonym w dół, później prawie płasko, od zejścia przed Zielonym Kopcem szlak w przeważającej części łagodnie opadający, w środkowej (droga „afganka”) praktycznie płaski. Lekkie bardzo krótkie podejście do stacji kolejki na Cienkowie.

Atrakcje widokowe: Most Zakochanych i widoki z niego, panorama z punktu widokowego ponad mostem, fort „Waligóra”, charakterystyczny zakręt przy podejściu na Glinne i potem do zejścia przed Zielonym Kopcem właściwie wszystko. Panoramy z zejścia przez Cienków. Widoki z kolejki linowej.

Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Węgierskiej Górce oraz Wiśle. Na całej trasie nie ma schronisk (ewentualnie przy zmianie wg. propozycji nr 5 - schronisko na Przysłopie).

Komunikacja: Do stacji PKP Węgierska Górka koleją lub autobusem. Z Wisły Malinki autobus do centrum. Stamtąd połączenia kolejowe i autobusowe.

Opis marszruty: Od stacji PKP stacji PKP Węgierska Górka szlak czerwony (GSB) do Magurki Wiślańskiej, dalej zielony do zejścia przed Zielonym Kopcem (Gawlasi) i żółty aż na Cienków.

Odległość: Ok. 18 km. Nasz czas przejścia (po odliczeniu przerw) 7 godzin.

Opinia: Trasa raczej długa, średnio trudna, bez możliwości skorzystania ze schronisk czy innych punktów żywieniowych i zadaszonych miejsc odpoczynku. Niezalecana dla dzieci, osób słabszych i starszych.

Możliwości zmian: 1. Podejście od Radziechów szlakiem niebieskim na Halę Radziechowską. 2. Zejście do Radziechów szlakiem niebieskim (możliwość odwiedzenia Matyski) 3. Zejście do Ostrego szlakiem zielonym z Magurki Radziechowskiej. 5. Marsz na Baranią Górę i zejście szlakiem czerwonym na Przysłop i czarnym w okolice Zamku. 6. Marsz z Magurki Wiślańskiej szlakiem zielonym przez Zielony Kopiec i zejście żółtym do Ostrego przed Malinowską Skałą. 7. Zakończenie trasy w Wiśle Nowej Osadzie szlakiem żółtym z Cienkowa bez korzystania z kolejki.


16 komentarzy:

  1. To piękna trasa, ale w pełni lata trochę uciążliwa. Za to bardziej będzie się ją pamiętać.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale za to widoki chyba najpiękniejsze w całym Beskidzie Śląskim.
      Halę Radziechowską na przykład uwielbiam, a zresztą po przedeptaniu wszystkich gór w BŚ poza Ochodzitą, Koczym Zamkiem i Kozią Górą właśnie szeroko rozumiane okolice Baraniej stały się najbardziej "moimi". Planem na 2014 było wychylenie nosa na Wielką Raczę, ale się nie udało. Może w tym roku?

      Dziękuję za odwiedziny. Blog trochę zaniedbany od grudnia, ale jeszcze czynny. Niech Pan sobie ściągnie moją książeczkę (link u góry strony) - tam opisałem swoje pierwsze po latach wycieczki. Pozdrawiam

      Usuń
  2. Witam dawnego kolegę z czasów ŚAM. Kiedy ostatnio odwiedzałem Twojego bloga, byłeś bodajże po drugiej wycieczce - a tu proszę - nazbierało się ponad dwadzieścia, w wyniku czego przeszedłeś niemal cały Beskid Śląski. Dzięki Twoim wędrówkom uświadomiłem sobie, iż jeszcze
    co najmniej kilka ciekawych miejsc w Beskidzie Śląskim mam do odkrycia, a wiele chciałbym sobie odkurzyć po kilkunastu - dwudziestu paru latach nieobecności. Pozdrawiam Wojtek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie doceniasz mnie :) Nazbierało się już dwadzieścia pięć czy sześć, tylko nie ma kto ich tu opisać. W 2014 roku zrobiłem 160 km, myślę że nieźle. Mam jeszcze dwie czy trzy trasy w BŚ i sporo planów na Żywiecki, ale życie, praca, kasa, a raczej jej brak oraz parę innych spraw stają na przeszkodzie. Zobaczymy, może jeszcze się uda trochę podeptać, a przede wszystkim to co już podeptane tutaj opowiedzieć.
      Pozdrowienia serdeczne

      Usuń
    2. Witam. Więc po czerwcowej wyprawie na Stożek zdecydowałem się w ubiegły piątek na tą właśnie trasę. Nie wiem czy odkryłeś Halę Radziechowską dla świata, ale na pewno odkryłeś ją dla mnie:) Teraz zadaję sobie pytanie, czemu ja tutaj jeszcze nie byłem??? , chodź moja przygoda z BŚ trwa (oczywiście z mniejszymi lub większymi przerwami) od 1992 r. Pozdrawiam

      Usuń
    3. Odpowiadam :)) Dlatego, że mało kto o niej pisze, mało kto ją filmuje itd. A jest bajkowa wręcz. Zwłaszcza gdy się w drodze na Magurkę Radziechowską oglądasz za siebie...

      Usuń
  3. Bezmiar przestrzeni, bezmiar gór dookoła, już od Glinnego.. Skrzyczne, Beskid Mały, Żywiecki, prawdopodobnie charakterystyczne szczyty pasma Mała Fatra, Góry Kysuckie (?). Na początku Hali Radziechowskiej widać, iż coś odbija się w słońcu na drugim jej końcu. Idę, patrzę, a tutaj tabliczka z informacją o wypasie owiec:) Cienków bardzo klimatyczny, chodź dużo ludzi (wyciąg, skocznia,piątek, wakacje). Co teraz? Jak z żoną to może Matyska, a stąd niedaleko do niegługiego szlaku Żywiec Browar - Żywiec Centrum przez Grójec. Jak sam to nie wiem, za dużo opcji do wyboru. W każdym razie życzmy sobie słonecznej pogody na wrzesień i październik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ochodzita!!! Polecam z całą odpowiedzialnością. Masz tam panoramę 360 stopni, masy owiec do podrapania za uchem i generalnie widoki takie, że klękajcie narody :)

      Jeśli tylko Ochodzita to najlepiej podejść od karczmy przy głównej drodze od Koniakowa a zejść tą samą drogą albo generalnie którąkolwiek ze ścieżek (bo z daleka widać dokąd prowadzą). Jeżeli jako wycieczka to może to być to albo zakończenie trasy z Jaworzynki Trzycatka (zielony, niebieski, podejście od pól za kapliczką w Koniakowie już bez znaków) albo ze Zwardonia (niebieski i dalej jw.) albo żółtym z Wisły Głębce, przełęczy Szarcula (kwadrans od autobusu na Kubalonce) lub super blisko z Istebnej (najpierw zielony z centrum potem przesiadka na żółty i też za kapliczką ścieżką w las).

      A jeśli znasz (znacie) tę górę to może Kozia Góra od Cygańskiego Lasu, najlepiej przez Równię (zielony, czerwony, niebieski) i potem można zejść żótym albo podeptać gdzieś dalej.

      Okolice Tułu są przepiękne, co tam jeszcze...
      Olszówka Górna i czerwonym na Szyndzielnię (BARDZO ŁATWY SZLAK!), bo tam od niedawna funkcjonuje świetna nowa wieża widokowa.

      A Matyska jest przepiękna i turystycznie i jakoś tak ogólnie duchowo a poza religijnie nawet. Po prostu podchodzisz głupie kilkadziesiąt minut łagodną drogą od Radziechów (autobus 5 z Żywca do końca) i jesteś... w niebie! A zejść możecie do Przybędzy. Tam też ten autobus jeździ,.

      Usuń
  4. Odwiedziliśmy z żoną Ochodzitą w weekend majowy 2011 roku. Przebywaliśmy wtedy w Jaworzynce - Zapasieki i po części droga musiała prowadzić szlakiem zielonym obok wylęgarni głuszca (akurat wtedy nieczynnej) Potem odbiliśmy ze szlaku w lewo pod górę. Fajna góra, fajna trasa. Kozia Góra? Mogę tam zabrać żonę. Byłem tam z kuzynem w 1994 roku trasą Szczyrk - Klimczok - Kołowrót - Kozia Góra. Na końcu pomyliliśmy szlaki i zamiast zejść do Bystrej, zeszliśmy do Mikuszowic. Pamiętam taki drewniany tor saneczkowy w Mikuszowicach. Czerwony szlak Szyndzielnia - Dębowiec? 1992 rok, jedna z moich pierwszych wycieczek w góry Szczyrk - Klimczok - Szyndzielnia - Dębowiec i powrót kolejką na Szyndzielnię - jeszcze starymi wagonikami. Ech, stare dzieje, łza się w oku kręci... Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale wiesz, że na Szyndzielni jedni tacy mądrzy inaczej chcą zlikwidować wagoniki i zrobić krzesełka i jakąś rodzinną trasę rowerową? Bo jak to inny mądry redaktor napisał "góra wygląda jak żywcem wyjęta z lat 70 ub. wieku i trzeba coś z tym zrobić".

      Ja zrobiłbym kamieniołomy - dla takich wynalazców :))

      A może Kościelec? Byłeś? Na żółtym szlaku z Ostrego na Malinowską. Piękna a mało znana okolica.

      Usuń
    2. Chyba najmniej inteligentny na świecie "menadżer" nie zamieniłby wagoników na krzesełka... Ale widocznie i tacy pomysłodawcy się znajdują... To jest dobry pretekst, żeby zabrać żonę na wagoniki i dalej spokojnie do Szczyrku, a może i do Bystrej/ Wilkowic:). Tymczasem dla siebie samego to myślę teraz o trasie Brenna - Grabowa - Szczyrk Biła. Szedłeś może niebieskim szlakiem z Brennej na Kotarz?? Pozdrawiam

      Usuń
    3. Niebieskim nie. Maszerowałem tylko z Karkoszczonki a w zasadzie to z Olszówki Górnej i potem na Biały Krzyż. Kotarz za wiele widokowo nie oferuje mówiąc szczerze. Znacznie ciekawsza jest jak dla mnie trasa czarnym z Brennej na Stary Groń i dalej do Białego Krzyża przez Grabową. Ale zerknij tutaj. Masz połączenie tego co Ci proponuję z "Twoim" Kotarzem i właśnie szlakiem niebieskim. https://www.youtube.com/watch?v=tD7g7KXNJD4

      Usuń
  5. Dzięki:) Właśnie myślałem o takiej trasie:), ewentualnie wejście na Grabową i potem jednym z moich ulubionych szlaków - albo na Biały Krzyż albo na Karkoszczonkę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nooo... z Grabowej na Biały Krzyż to jest chyba z pół godzinki. Za wiele byś tej wycieczki nie miał :))

      Usuń
    2. Ogólnie, to zawsze mam w planie kilka wycieczek. Często zdarza się tak, że dzień przed zmieniam koncepcję, i faworyt spada z podium:) Teraz myślę, że jakbym powtórzył Twoją wycieczkę dziewiętnastą, to niejako wyczerpałbym temat z cyklu "Z Klimczoka we wszystkie świata strony:)" Pozdrawiam. PS. Faktycznie, jak pisałeś w dni powszednie tygodnia nie ma tłoku na szlakach.

      Usuń
    3. Zgadza się. Mnie też najlepiej wyszły te najbardziej na dziko albo wręcz wcale nieplanowane. A co do tłoku, to na Równicy np. w czerwcu byliśmy mglistym rankiem i aż głupio mi się zrobiło, bo po pierwszej tam wizycie kiedyś w niedzielę pomstowałem, że tłok jak w markecie. A tu nic - tylko ogromne stado saren na środku placu...

      Dziewiętnastkę polecam! Piękne widoki. Ale smiało można skończyć w Mesznej, bo do Wilkowic to już niewiele poza asfaltem.

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.