Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


sobota, 6 lutego 2010

Odkrywca złotych światów

Nie czytam beletrystyki. Nie mam sterowników. Nie daję rady przechodzić przez coś, co ktoś stworzył zarabiając w ten sposób na chleb. Usiadł i wymyślił. Nie przekonuje mnie jakoś taki autentyzm. Męczy.

Owszem, pożeram dziesiątki książek rocznie, ale prawie wyłącznie historycznych, politycznych, reportaży albo biografii. Życie jest ciekawsze od czyjejś fantazji.
Jest tylko jeden autor dla którego zawsze już będę robił wyjątek. Poldek.
Leopold Staff.

Nie wiem dlaczego nie dostał Nobla, ale ja dałbym mu z dziesięć. Największy (dla mnie) polski poeta, geniusz pióra, malarz marzeń i piewca codzienności zarazem.

Skoro już wspomniałem o nim we wczorajszym wpisie to zacytuję jeszcze mój tekst z 2003 roku.
-----------------------------------------

To był bardzo dziwny dzień.
(…)

Moim zadaniem była naprawa tynków i malowanie strychu, ale zanim to miało nastąpić należało jeszcze zerwać podłogę, wybrać część bliżej niezidentyfikowanego „czegoś" wypełniającego przestrzeń miedzy belkami i ułożyć w to miejsce wełnę mineralną. Niby nic strasznego, ale nie dla jednej osoby. Strych był zawalony starymi meblami, wszelkiego rodzaju graciarnią i Bóg jeden wie, czym jeszcze. Teoretycznie mieliśmy to znosić na samochód, ale że solo trwałoby to chyba cały dzień doszliśmy z szefem do wniosku, że spróbuję zrywać podłogę etapami.

Deski miały po kilka metrów długości, więc praca nic była łatwa. Właściciel po naradzie ze mną wrócił do swoich spraw, to znaczy wsiadł w auto i pojechał w siną dal, a ja chcąc „utrzymać kontrakt" musiałem zacząć coś robić.

Najpierw przyjrzałem się w którym kącie jest najwięcej pustego miejsca i właśnie tam zacząłem przeciągać wszelkie napotkane rupiecie. Po pewnym czasie miałem już jakieś pole do popisu. We dwóch cała praca (przynajmniej na tym etapie) byłaby przyjemnością, ale będąc zmuszonym do walki z każdą deską po kilka dobrych minut kląłem na czym świat stoi.

Około południa miałem już powoli wszystkiego dość. Na zewnątrz niemiłosiernie prażyło słońce, a strych zamienił się w saunę. Kaszląc i prychając pośród fruwających wszędzie kłaczków wełny mineralnej, uparcie odrywałem kolejne deski, ładowałem paprochy do worków i ocieplałem strop. Mijały kolejne godziny. Z biegiem czasu było mi już wszystko jedno. Byłem brudny od stóp do głów, spocony, zmęczony i co chyba najważniejsze, wściekły tak, że nawet najcięższe szafy przesuwałem jakby ważyły ledwie parę kilo.

I wtedy natrafiłem na kufer pełen makulatury. Pora na przerwę - pomyślałem biorąc do ręki pierwszą z brzegu książkę. Przez chwilę nie wiedziałem jeszcze czy chcę oglądać czy tylko ująć z kufra tyle by dało się go przesunąć, ale spojrzawszy na zegarek uznałem, że na dziś wystarczy. Usiadłem pod malutkim okienkiem i zacząłem rozgrzebywać papierzyska. Poza pożółkłymi gazetami, paczkami podręczników medycznych i książek religijnych w większości zresztą po niemiecku nie było tam niczego interesującego, tak że po kilku minutach miałem już wracać do pracy gdy nagle spod którejś z gazet wyjrzał z lekka pretensjonalny jak wtedy pomyślałem tytuł „Poezje”.

Książka była stara, pożółkła i wyglądała nieco... magicznie. Przekartkowałem kilka stron i dostrzegłem, że kartki nie były nawet porozcinane. Prawdopodobnie nikt jej nigdy nie czytał.

Poczułem jakiś dziwny, ale jednocześnie przyjemny niepokój. Prawie jakbym znalazł lampę Aladyna. Otworzyłem tom na przypadkowej stronie...

„Kamieniu szaty leżący przy drodze,
Co w dal jak życie samotne ucieka!
Od lat do ciebie spocząć tu przychodzę
Z duszą, co tęskni, spodziewa się, czeka!

Wielki twój spokój przykładem mi świeci,
Wlewa skrzepienie i pociechę we mnie,
Bo leżysz tutaj od tysiącoleci
Cichy, cierpliwy — choć czekasz daremnie."

Jakbym płynął rzeką. Spokojną chłodną przyjazną. Jakbym wszystko już wiedział.

Nagle wodospad!
Już nic nie ma. Tylko ta woda. Spadanie. Huk. Wir.
I oto jestem znowu.

Wziąłem głęboki oddech. Prawie drżałem z wrażenia.

Przeczytałem wiersz jeszcze raz i jeszcze, za każdym odkrywając w nim nowe tony. Kamień przy drodze. Kwintesencja wyobcowania, samotności a jednocześnie cierpliwej, choć w gruncie rzeczy beznadziejnej wiary w coś. Nigdy nie pomyślałbym o nim w taki sposób. I właśnie dlatego on „czeka daremnie od tysiącoleci". Bo nikt nie dostrzega jego czekania.

Leopold Staff. Nazwisko słyszałem. Jeżdżąc na wakacje zapamiętałem tablicę ku jego czci w Skarżysku Kamiennej, pewnie jakieś wiersze czytaliśmy też w szkole. Ot, jeden z polskich poetów, nic więcej. A tu proszę.
Wyglądając powrotu właściciela zszedłem ze strychu, umyłem ręce i twarz a potem usiadłem na schodach i zagłębiłem się w lekturze. Trudno opisać, co wtedy czułem. Jak gdybym z każdą kartką otwierał jakieś kolejne zapomniane drzwi. Do siebie, do innych, do świata.

Proste, zwyczajne, oczywiste drogi. Z pozoru przesiąknięte codziennością, ale taką czystą, za którą każdy tęskni.

A książkę oczywiście zabrałem ze sobą.
-----------------------------------------

/2003/

8 komentarzy:

  1. Bo książki są jak lustro. Widzimy w nich to, co już mamy w sobie. Nagle za pomocą czyichś słów dociera do nas kaskadami to, co od dawna już wiemy, tylko jakby słów nie starczyło, by to opowiedzieć...

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie słow mi brakło. Piękny komentarz. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bo do wszystkiego trzeba dorosnąć, do poezji też. Mnie, jako małej dziewczynce bardzo dobrze deklamowało się mickiewiczowskie "Jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanki, swawola. Ledwie karczmy nie rozwalą, ha, ha, hi, hi, hejże, hola. itd" chuśtając się na ogrodowej chuśtawce (bo można też chuśtać się np na krześle).
    W szkole średniej na jakimś tam wieczorze poezji deklamowałam wiersz dla sepleniących pt "Strasna zaba" i... nikt się nie śmiał, bo, jak się potem dowiedziałam myśleli, że naprawdę seplenię i nie chcieli robić przykrości.
    Współczesnej poezji nie rozumiem, nie czuję. Choć czasem coś zachwyci...

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja próbowałem i Tuwima i Wierzyńskiego jako najbardziej podobnych do mojego Mistrza i potem jeszcze paru innych, ale to nie to. Tam czasem jest ładnie, czasem mądrze, ale nigdy aż tak PRAWDZIWIE.

    POLDEK JEST THE BEST!!! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. I znowu się rumienię... HUŚTAWKA. Czy nie ma juz dla mnie żadnych szans?

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten Twój wpis niech będzie odpowiedzią na mój zachwyt Twoim blogiem, który zadziałał na mnie podobnie jak na Ciebie wiersze Poldka. Pewnie podobnie jak Ty i ja nabiorę dystansu do tego co mnie w Twoim blogu zachwyciło, musi to jednak potrwać.

    JOU'RE THE BEST!!! :)

    Serdecznie pozdrawiam
    Karolina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poldek był dobrze wykształconym, niebiednym poetą. Jednym z najlepszych w polskiej historii literatury. Ja jestem ochroniarzem, który wbrew logice i swojemu miejscu na Ziemi pisze bloga czytanego w porywach przez kilkanaście osób. Wybacz, ale to jak porównywać rakietę międzyplanetarną z kartonowym modelem małego fiata :))

      Usuń
    2. Wolno Ci tak myśleć, mi wolno mieć inne zdanie, Panie skromny. :)

      K

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.