Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 23 grudnia 2010

Być jak Ebenezer Scrooge

Proszę sobie wyobrazić grupę osób pracujących razem przez powiedzmy dwa lata. Znają się, wiedzą czego się mogą po sobie wzajemnie spodziewać i siłą rzeczy musiały też przywyknąć do wszelkich ewentualnych minusów swojego towarzystwa. Summa summarum są jednak ekipą zgodną, sprawną i skuteczną. Aż pewnego dnia ich miejsce pracy ulega likwidacji. Przy czym nie mówię tu o zwolnieniu, a o utracie przez firmę ich zatrudniającą tego akurat jak to się dziwnie nazywa „obiektu”.

Kto w jakiejkolwiek formie zetknął się kiedyś z firmami ochroniarskimi lub sprzątającymi wie, że co rok czy dwa taka rotacja jest na porządku dziennym. Wygrywa tańszy.
Ale ja dziś nie o tym.
No więc zakład zatrudniający grupkę o której mówię utracił obiekt. Nikt nikogo nie wyrzuca, jest się dokąd przenieść, a kto ma ochotę, może zostać na nowych warunkach. Czyli w zasadzie nie ma problemu, prawda?

I zaczyna się coś ciekawego. Oto z siedmiu osób dwie deklarują chęć zmiany pracodawcy, tzn. pozostania na dotychczasowym miejscu pod nowym szyldem, a pięć innych odchodzi ze starą firmą.

Trzeba opuścić szatnię, pozbierać swoje rzeczy, zdać klucze (to ja!) i tak dalej.

Odwiedza mnie para mająca się tym zająć. Oczywiście z racji swojej pożal się Urzędzie Skarbowy funkcji muszę tą przeprowadzkę dozorować. Co widzę?
Pada deszcz. Tam pada! Leje!
Ona, nazwijmy ją Lala ;) wynosi z szatni kolejne toboły do samochodu, zaś On, powiedzmy Ken, drałuje dwieście metrów z ogromnym dywanem na plecach, a zaraz potem w tym samym kierunku pruje z zasłonami, grzejnikiem olejowym i jakąś lampką. Patrzę i oczom nie wierzę. Gdzie? Do śmietnika. Dlaczego? „Żeby ta k… nie dostała” – słyszę w odpowiedzi.
„Tą k…” nazwał był Ken swoją jakby nie patrzeć koleżankę z pracy, z którą jeszcze wczoraj razem żartowali i uważali się za kumpli. No, ale skoro Lala i Ken zostali w starej firmie, zaś tamta wybrała nową, to już nie jest koleżanką, a k… właśnie. W mniemaniu Kena oczywiście.

Widząc było nie było pełnoletniego mężczyznę z wściekłością niszczącego, (bo jak nazwać rzucanie czegoś w błoto przy kontenerze na śmieci) kolejne przedmioty, tylko dlatego, że mogłyby zostać tutaj dla jego byłej współpracowniczki, nie wierzę własnym oczom i uszom. Do tego stopnia, że pytam wprost:
-Pracowaliście razem tyle czasu i teraz jej państwo żałują starego grzejnika czy dywanu?
-A pan wie jaka ona jest? Niech spier… Niech marznie teraz!

Ken i Lala odjeżdżają swoim czymś tam ku zachodzącemu słońcu z poczuciem dobrze wykonanej pracy…

Koniec. Napisy.

Scenka druga. Portiernia (nihil novi, he he)
Mamy tu dwóch panów znających się ponad dekadę. Pracowali razem w różnych miejscach i niejedno razem przeżyli. Dziś jeden z nich przychodzi do pracy "na cyku". W takim stanie nie ma mowy o przekazaniu służby.

Dygresja.
Co zrobiłbym ja? Wykopał "cykniętego" za bramę i zadzwonił do firmy, że NIE MAM ZMIANY.  W najgorszym razie za 90 minut ktoś by doszedł. Winowajca dostałby tylko OPR ;), ewentualnie, co bardzo mało prawdopodobne, naganę, ale na pewno nic ponadto. (W ochronie dniówki można zamieniać bez większych problemów)
Koniec dygresji.

Co zaś robi jego kolega?
Wpisuje rzecz całą do raportu nie odmawiając sobie przyjemności subiektywnego komentarza, a następnie wzywa grupę interwencyjną i razem z wypitym nieszczęśnikiem spokojnie czeka.
Również po około półtorej godzinie dostaje zmiennika.

"Cyknięty" następnego dnia wylatuje z pracy.

Koniec. Napisy.

Wreszcie scenka trzecia i ostatnia. Z większym nieco udziałem niżej podpisanego.
Listopad. Mam urlop. W tym samym czasie mój przełożony dostarcza na portiernię druczek do dobrowolnego rozpisania dyżurów świątecznych. Panowie (poza mną jeszcze czterech) rozpisują i po około trzech dniach jeden z nich wpada wreszcie na pomysł żeby telefonicznie zapytać i mnie.
-Został sylwester i wigilia, bo myśmy już resztę podzielili.
-Nie wezmę wigilii. Miałem w zeszłym roku. Piszcie sylwestra i jakiś dyżur w święta, ale inny. Zamieńcie się któryś ze mną i już. Szef wie, jak pracowałem rok temu.
-Dobra, ok. Już piszę. Sylwester tak, wigilia nie. Dobra, cześć.
-Cześć.

Przychodzę do pracy z końcem listopada. Od niechcenia rzucam okiem na grudniowy grafik. Wigilia nocka, Sylwester nocka. Po dwanaście godzin wyciętych z życiorysu.  A pomiędzy nimi jeszcze 24 na dokładkę.

Koledzy z pracy…

Jest coś takiego na tym świecie?

6 komentarzy:

  1. Święta racja Portierze. Koledzy z pracy są świetni tylko do wódki (którą przyniesiesz) i tylko wówczas, gdy możesz coś dla nich mieć/załatwić. W pozostałych momentach utopią Cię w łyżce wody, wystawią na aukcji na allegro, ewentualnie tak dobiorą grafik, byś miał najgorzej.
    A i tak życzę Ci radości w te święta. Cokolwiek zapracowane... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Koledzy z pracy dobrzy są... do pracy, a za bramą lepiej mieć innych, prawdziwych i sprawdzonych. Wcale nie mówię, że nie "wywodzących się" z firmy, ale jednak odpowiednio "odfiltrowanych" z osadu głupoty jaki na nas zostawia wyścig szczurów.
    -------
    Tobie również życzę wszystkiego dobrego z okazji Świąt i nie tylko. O! Sonię pozdrów! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. No tak - praca to praca, życie prywatne, to życie prywatne. Lepiej tych dwóch sfer nie łączyć w jedno. Oczywiście - należy mieć z nimi dobry kontakt, bo człowiek to istotna społeczna, winna być więc koleżeńska i zwyczajnie ludzka, ale bez przesady.. :) No i czegóż mogę Ci życzyć, mój drogi Portierze - by dyżur minął błyskawicznie, wśród uśmiechniętych ludzi pozdrawiających Cię słowami 'wesołych świąt!' (hahaha!), a później uroczego, spokojnego wieczoru z zapachem pomarańczy i pierników w powietrzu. :-) Całuję!

    OdpowiedzUsuń
  4. @Patkowa: Jedyne co mogę po czymś takim wydusić, to jakże tradycyjne staropolskie WOW! ;)
    Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak ja to dobrze znam. A jeszcze gorzej jest, gdy w powietrzu wisi redukcja zatrudnienia. Kiedyś w kolejce do jakiegoś lekarza jeden znajomy z pracy wyznał mi, że gotów byłby zabić(!) byle utrzymać swoje stanowisko pracy. Może trochę przesadził, ale dał do zrozumienia, że jest gotów do największej podłości.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Anna S.: Zgadza się, w takiej sytuacji łamią się największe przyjaźnie, może nie zawsze, ale jednak czasem. Prawo pracy jest w Polsce ciągle jeszcze prawie oficjalnie traktowane jak przeszkoda do robienia dobrych interesów. Skoro się tak do niego podchodzi, to i nie dziwota, że ludzie "sprzedają" później godność za pięć złotych na godzinę. Nie tylko w ochronie.

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.