Jaki to był cios dla początkującego audiofila ;) nietrudno sobie wyobrazić. Następnego ranka byłem w sklepie zaraz po otwarciu. Formułkę, którą miałem tam wygłosić dla pewności spisałem sobie na kartce i wykułem na blachę. Oczywiście wymienili mi bezproblemowo. Należy tu zauważyć, że w tamtych czasach można było oddać coś na zasadzie „bo nie i już” i też przyjmowali. Pamiętam jak w ten sposób jeszcze lata wcześniej niż magnetofon wymieniałem pluszowego misia na autobus, a następnie autobus na innego misia, aż wreszcie… skończyło się na misiu początkowym. Przy kolejnym podejściu pani z kiosku tylko zasunęła szybę na mój widok!
czwartek, 13 stycznia 2011
Prywatne śledztwo
Mój pierwszy raz?
Zdaje się lata osiemdziesiąte i chyba ta słynna emka, czyli magnetofon kasetowy zakupiony z narażeniem życia i zdrowia za wystękane od rodziców pieniądze.
Zepsuł się. Po dwóch dniach.
Jaki to był cios dla początkującego audiofila ;) nietrudno sobie wyobrazić. Następnego ranka byłem w sklepie zaraz po otwarciu. Formułkę, którą miałem tam wygłosić dla pewności spisałem sobie na kartce i wykułem na blachę. Oczywiście wymienili mi bezproblemowo. Należy tu zauważyć, że w tamtych czasach można było oddać coś na zasadzie „bo nie i już” i też przyjmowali. Pamiętam jak w ten sposób jeszcze lata wcześniej niż magnetofon wymieniałem pluszowego misia na autobus, a następnie autobus na innego misia, aż wreszcie… skończyło się na misiu początkowym. Przy kolejnym podejściu pani z kiosku tylko zasunęła szybę na mój widok!
Jaki to był cios dla początkującego audiofila ;) nietrudno sobie wyobrazić. Następnego ranka byłem w sklepie zaraz po otwarciu. Formułkę, którą miałem tam wygłosić dla pewności spisałem sobie na kartce i wykułem na blachę. Oczywiście wymienili mi bezproblemowo. Należy tu zauważyć, że w tamtych czasach można było oddać coś na zasadzie „bo nie i już” i też przyjmowali. Pamiętam jak w ten sposób jeszcze lata wcześniej niż magnetofon wymieniałem pluszowego misia na autobus, a następnie autobus na innego misia, aż wreszcie… skończyło się na misiu początkowym. Przy kolejnym podejściu pani z kiosku tylko zasunęła szybę na mój widok!
A więc jednak miś był pierwszy. Hmm…
Nie wiem skąd wzięły się u mnie, osoby z natury cichej i nieśmiałej, pokłady determinacji i nierzadko odwagi cywilnej, które pomagają mi w życiu walczyć o swoje. W każdym razie mam tego sporo i od dawna.
Mieszkając jeszcze z rodzicami zawsze to ja odpisywałem na urzędowe listy albo zajmowałem się wszelakimi reklamacjami wszystkiego począwszy od nieświeżej musztardy do zadrapanego telewizora. I to bynajmniej nie dlatego, że moi rodzice nie potrafili takich spraw okiełznać, skądże, robiłem to, ponieważ budził się we mnie szatan, gdy widziałem, że coś jest nie tak.
Proszę sobie wyobrazić miny pań w biurze np. spółdzielni mieszkaniowej na widok perorującego trzynastolatka z plikiem papierów pod pachą! „Przecież myśmy to wpłacili, o widzi pani, tutaj, a dostajemy jakieś upomnienia co i rusz!”
Dopóki byłem uczniem, zajmowałem się, co chyba naturalne, bardziej sprawami rodziców i naszymi wspólnymi, a mniej miałem „zleceń własnych”, ale gdy zacząłem pracę powód do kolejnej wojenki pojawił się prawie równocześnie z nią.
Jako klasowy prymus (ten od dobrych stopni, nie ten od herbaty na biwaku) przyjąłem się do pracy zaraz po zakończeniu roku szkolnego dobrowolnie wycinając sobie tym samym z życiorysu ostatnie pełne wakacje. Dostałem jakąś tam stawkę, zacząłem pracować (kiedyś o tym opowiem, bo to też historia) i wdrażałem się w bycie dorosłym. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Do czasu.
Po wakacjach dołączył do mnie kolega z klasy. Początkowa radość ze spotkania przygasła dramatycznie gdy okazało się że na jego umowie stawka zaszeregowania była o grupę wyższa. Oczywiście nie do niego miałem pretensje, ale do firmy, za to jednak całkiem spore. No bo jak to tak? Uczyliśmy się w tej samej szkole i klasie, mamy w tej samym zakładzie identyczne stanowiska, żaden z nas nie ukończył jakiegoś dodatkowego kursu czy nie posiada „ponadstandardowej” wiedzy, więc cóż nas różni?
Dyrektor.
Tak, tak. Dyrektor. Mnie przyjmował stary, a kolegę już jego następca. I już. I tyle.
Idę do kierownika, a potem do działu płac. Telefonuję do kogo się da. Nic. Skoro taka jest decyzja, to nie panu ją zmieniać, słyszę wszędzie jak echo.
No to zobaczymy.
Zanoszę do kancelarii pismo. Spokojnie, bez irytacji, ale ze słusznym oburzeniem wykładam w nim swoje racje. Pamiętam kluczowe zdanie: "Na dzień dzisiejszy nie ma więc żadnych podstaw do różnicowania nas, naszych kwalifikacji, możliwości, a więc co za tym idzie także stawek”
Następnego dnia wzywają mnie „na dywanik”. No toś sobie popracował – myślę.
Dyrektor uśmiechnięty huśta w dłoniach moją skargę.
-Mogę pana tylko przeprosić. Oczywiście ma pan rację. Już podpisałem decyzję o zmianie stawki.
-Ooo… Ten… no… dziękuję…
-Nie ma za co. Bardzo dobrze, że pan się z tym zgłosił. Mam takie pytanie tylko…
-Tak?
-Kto panu to pisał? Dział płac?
-Nie… Sam pisałem…
-No bo to świetne jest. Wie pan co? Mógłbym zostawić to sobie na wzór u siebie?
-Tak… jasne…
A zatem wygrałem. Z dyrektorem, nie tym najważniejszym wprawdzie, ale jednak ze ścisłej elity mojej kopalni. Mając ledwie siedemnaście lat na karku.
I tak już mi zostało. Pisanie, dzwonienie, domaganie się swojego. Tym mocniej, im bardziej sprawa wydawać by się mogła nierealna i tym odważniej im bardziej inni kapitulowali.
Rzecz jasna opowiadam dziś o samej (w pewnym sensie) asertywności jako takiej, bo nie da się ukryć, że wielkie sprawy nie zdarzały mi się co roku. Jak wspomniałem wyżej taka upartość jest we mnie tak samo szczera gdy maszeruję z „podejrzaną” wędliną do mięsnego jak i wtedy gdy wnoszę skargę na współpracownika jednej z najważniejszych osób na naszym kontynencie (a i to mi się zdarzyło).
Zapyta ktoś: a jak efekty? Zawsze wygrana?
Nie, oczywiście, że nie. Raz się wygrywa, trzy razy remisuje, a dwa przegrywa z kretesem, ale walczyć o swoje należy zawsze i bez wahania. Nawet jeśli jest się tylko szarym portierem. A może zwłaszcza wtedy.
Gdy przeglądam moje domowe archiwum i to papierowe w szafie i to elektroniczne na twardym dysku, spotykam tam różnych ludzi, lata i sytuacje. A to koleżance pomagałem wywalczyć wyższe alimenty, a to innej uświadomić firmę wodociągową, że projekt walnięcia przez środek czyjegoś podwórka rury wodnej dla całego osiedla jest… głupi, innym znów razem koledze tworzyłem przewracające do góry nogami całą sprawę pisma do Sądu Pracy (wygrał!), a już taki PIP, Urząd Skarbowy czy operatorzy telekomunikacyjni dorobili się u mnie własnych teczek albo folderów. O portierskim buncie w Akademii Medycznej wspominałem tu wielokrotnie, a to przecież (jako zapłon) też tylko ja i moje karteczki…
I myślę tak sobie o tych dekadach walki z wiatrakami idąc do sklepu spożywczego, w którym sprzedano mi dzisiejszego ranka (12.01) przeterminowane o kwartał (!!!) ciasteczka. Idę obmyślająć na szybko taktykę. Fotki ciastek mam, dyktafon w kieszeni włączony, jak będą kombinować robię zdjęcie sklepu, a jeszcze lepiej półek z owym przysmakiem zombi i dziś blog, a jutro Sanepid albo jeszcze coś…
Ale niestety…
Pani stwierdziła tylko, że ma słabe okulary (sic!), przeprosiła i przyjęła towar z powrotem.
Poczułem się jak dresiarz na widok kartki o remoncie siłowni.
Czego i Wam życzę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
hahahah, biedny!remont siłowni na szczęście nie przytrafia się często ;D
OdpowiedzUsuńCo racja to racja. No to jak kanar, któremu uciekł tramwaj ;)
OdpowiedzUsuńKrótko pisząc u mnie pełna mobilizacja, a tu kurka ogłaszają pokój...
No, po tym poście można stwierdzić, że Ty się urodziłeś głównie po to, by walczyć z urzędnikami! :))
OdpowiedzUsuńHmm... Niewykluczone. Trzy razy P.
OdpowiedzUsuńPalikot, Pitera, Portier ;))
A w ogóle to kocham biurokrację, nowomowę i odwołania wszelakie.
Nie dalej jak wczoraj pisałem znajomej liścik do Play z zapytaniem o przyczynę sztucznego przedłużania wypowiedzianej już umowy...
Proszę - nie mów o sobie 'szary Portier', dla mnie jesteś bardzo niezwykłą personą! :-) Łamiącą wiele stereotypów.
OdpowiedzUsuńPoza tym - podziwiam Cię za tą asertywność i 'głowę na karku', ja umiem się kłócić - jak najbardziej, ale często nerwy mi wysiadają i z napięcia zaczynam płakać.. Bleeeh! :]
Na szczęście póki co nie często zdarza mi się załatwiać sprawy urzędowe, w razie co będę pisać do Ciebie po poradę :P
Świat byłby zbyt prosty gdybyśmy dzielili się tylko na tchórzy i bohaterów. Sedno w tym, że w każdym z nas jest i jeden i drugi. Czasem tylko zbieg okoliczności, brak wyboru albo wiara w marzenia powodują, że mamy odwagę być odważnymi. A i wtedy przecież nie raz na zawsze...
OdpowiedzUsuń-------
Kurcze... Czy ja nie powinienem może pisać kazań? ;))
Witam:). Znów mnie...hmmm- powiedzmy zmobilizowałeś:) Zatem ten podział świata, który kwestionujesz, jest -moim zdaniem- zupełnie uprawniony, nawet, jeśli bohaterowie czasem odczuwają strach a tchórzom zdarzają się heroiczne czyny. Co do Ciebie, jesteś dla mnie absolutnym bohaterem- gdybyśmy wszyscy mieli odwagę i...chęć konstruktywnie wyrażać naszą niezgodę na wszelkie nadużycia, zaniedbania, absurdy i panoszące się wszędzie chamstwo, może ten świat byłby lepszy, bardziej czysty i ..grzeczniejszy? Pozdrawiam:). JM
OdpowiedzUsuńDziękuję. Poczułem się teraz prawie jak Batman! :)
OdpowiedzUsuńKazania! No jasne!
OdpowiedzUsuń(DużeKa wali właśnie otwartą dłonią w czoło, aż miło)
Ja nie mogłam skojarzyć do czego Ty byś się nadawał... Może to dlatego, że nie chodzę do kościoła. Post - tradycyjnie - przydługi, bo całą jego esencję zawarłeś w tych słowach, za które absolutny szacun, Cholera, nie. Szacunek.:
"Świat byłby zbyt prosty gdybyśmy dzielili się tylko na tchórzy i bohaterów. Sedno w tym, że w każdym z nas jest i jeden i drugi. Czasem tylko zbieg okoliczności, brak wyboru albo wiara w marzenia powodują, że mamy odwagę być odważnymi. A i wtedy przecież nie raz na zawsze..."
Córko, zaprawdę powiadam Ci, nie wal się w czoło nawet otwartą dłonią, gdyż mogą Ci się tipsy odkleić :D
OdpowiedzUsuńA właśnie że będę pisał przydługie! Amen!
Pozdrowienia
Tipsy przykleiłam na klej montażowy do mebli, spokojna Twoja księżulu, nie łodpadnom! Co najwyżej mnie się tapeta może mocniej z facjatą zintegrować, ale to akurat plus, bo nie trzeba będzie co rano poprawiać. No i koniec obaw, że odpadnie, nie? Howgh. Znaczy ten... Amen, co nie.
OdpowiedzUsuńHaha! Myślę, że Twoje kazania mogłyby się sprawdzić. Nie wszyscy księża posiadają umiejętność słowotwórstwa, co niektórym przydałby się dobry pomocnik ;).
OdpowiedzUsuńSłowa mają ogromną moc. Z Twoimi umiejętnościami jesteś jak hetman na szachownicy.
OdpowiedzUsuń@DużeKa: Nie amen, nie amen, tylko na ofiarę coś daj. Znaczy na mnie ;)) Na przykład głos w konkursie. To już będą dwa razem. Poważny kapitał na przyszłość.
OdpowiedzUsuń@Patkowa: Nie nadawałbym się na księdza z prostego powodu. Gdy nie jestem zakochany czuję się jakbym w tramwaju biletu nie skasował. ;)
@Rotek: Biorąc pod uwagę tzw. realia nazwałbym siebie nie tyle hetmanem na szachownicy ile zebrą na pasach (czytaj: celowniku) co niektórych "bohaterów" moich pisemek do PIP i nie tylko.
Ale oczywiscie dziękuję Ci za taką opinię.
No co Ty...
OdpowiedzUsuńNaprawdę są na świecie tacy mężczyźni, którzy nie umieją żyć niezakochani..?
A cha. Ja Cię bardzo proszę, żebyś się zdecydował czy mam dać na tacę czy oddać głos. Na jedno i drugie nie wystarczy mi budżetu. ;-)
OdpowiedzUsuńDużeKa: Bez tego wszystkiego co w uproszczeniu nazywam "czerwonymi różyczkami" a pod czym rozumiem wiele wiele różnych spraw życie byłoby tylko gonieniem za kasą. A to nie w moim guście. A więc na Twoje pytanie mogę tylko odpowiedzieć: Jak widać.
OdpowiedzUsuńCo do drugiej kwestii, to nie mam sumienia Cię naciągać (a ja znowu o sumieniu, biskup kurka wodna), tak że wystarczy dobre słowo w komentarzu.
Mówisz masz: DOBRE SŁOWO. ;-)
OdpowiedzUsuńIdź w pokoju, ofiara spełniona ;)
OdpowiedzUsuńOkazuje sie, że mam spore zaległości w lekturze. Przy niedzieli przeczytać takie "kazanie" to raj dla duszy. Cenię Cię, Portierze, za waleczność, ale chyba bardziej za szczerość, iż nie wszystkie Twoje poczynania kończą się sukcesem. Co przecież nie oznacza, że trzeba zaprzestać walki. Najgorszą rzeczą jest odpuszczenie albo bezradność. Czasem trzeba trochę poszukać, popytać mądrzejszych albo bardziej
OdpowiedzUsuńdoświadczonych w bojach i działać, działać.
Dziękuję za miłe słowa, ale bez fałszywej skromności muszę jednak dodać, że w środowisku w którym się obracam trudno by mi było znaleźć kogoś bardziej doświadczonego w takich akurat bojach. Ci, którzy są (upraszczając) lepiej sytuowani odpuszczają walkę o np. parę złotych, a ci na podobnym poziomie najczęsciej nie mają odwagi się odezwać, bo przecież "co my możemy zmienić".
OdpowiedzUsuń