Tak więc zieloniutkie banknoty płynęły do mojej skarbonki długimi miesiącami po kilka lub kilkanaście, aż wreszcie w połowie 1989 roku mogłem ze ściśniętym gardłem powiedzieć do taksówkarza zdanie, o którym marzyłem całe życie: Pan tu zaczeka, bo NIE MAM POLSKICH PIENIĘDZY.
niedziela, 2 stycznia 2011
Sidika poproszę!
W latach osiemdziesiątych (jak mi to dziwnie pisać - ubiegłego wieku) podstawą młodzieżowych kolekcji muzycznych w moim otoczeniu były kasety magnetofonowe. Płyt gramofonowych słuchali starsi i bynajmniej nie kwestie techniczne o tym decydowały, ale raczej sam repertuar. Jeśli się lubiło to, co wiele lat później nazwano muzyką środka, to kaseciak plus radio były zestawem optymalnym. Dla lepiej uposażonych (a raczej ich dzieci) owego kaseciaka zastępowała czasem wieża z Diory lub Unitry.
Na gramofonach słuchało się kolęd, wszelkiego rodzaju muzyki spoza głównego nurtu i oczywiście brzmień poważnych. Czasem trafił się baaardzo zaangażowany maniak rocka, bluesa czy metalu, który sobie tylko znanymi sposobami sprowadzał płyty gramofonowe z Zachodu, ale nie oszukujmy się, większość dzieciarni w wieku między 10 a powiedzmy 15 lat wolała Franka Kimono, Urszulę, Kim Wilde, Sandrę czy Limahla. Niektórym znanym redakcji zostało to nawet do dziś…
Pierwszą kasetą, jaka trafiła w moje łapki była jednak nie licencyjna czy też piracka kopia płyty któregoś z tych lub podobnych brzmieniowo wykonawców, a powiedzmy program kabaretowy (?) autorstwa moich dwóch kuzynek i mnie pod jakże oryginalnym tytułem Radio Wolne Kielce. Było to coś w rodzaju wymyślanych na żywo skeczy, czasem i piosenek, a nawet własnej twórczości instrumentalnej każdego z nas powstałej na „syntezatorze” z targowiska. Pamiętam, że inspirowany Markiem Bilińskim (przy całej absurdalności tego porównania) produkowałem się tam czasem i dobre dziesięć minut waląc w klawisze przy włączonej autoperkusji. I co gorsza lubiłem potem słuchać tychże dokonań w nieskończoność.
Później „dorobiłem” się już prawdziwej kasety ze sklepu. O ile mnie pamięć nie myli co do kolejności, to była to prawie na pewno płyta zespołu OMD, którego znałem wówczas i lubiłem chyba tylko jedną piosenkę. No, ale tutaj chodziło o legalność. Miałem licencyjną kasetę. Szok.
Potem był wspomniany wyżej Marek Biliński ze swoją Ucieczką do tropiku, Crazy Zdzich, czyli Piotr Fronczewski z piosenkami z serialu Tulipan oraz jakieś kabarety. Należy przy tym dodać, że w tamtych czasach nie kupowało się czegoś dlatego, że się chciało, ale dlatego, że akurat było, a jutro już mogło nie być. No i zawsze można było przecież skasować "nietrafioną" taśmę robiąc miejsce na nocną audycję Bogdana Fabiańskiego w radiowej Dwójce.
Do tego oczywiście nieśmiertelne czyste kasety Stilon C-60 i licencyjne niby to BASF-y (dziś firma BASF nie produkuje już nośników tylko… chemikalia, a ówczesny dział elektroniki funkcjonuje pod usamodzielnioną marką EMTEC), a później nocne nagrywanie i radość z każdej upolowanej piosenki.
O swoim pierwszym magnetofonie MK433 już kiedyś na tym blogu opowiadałem, gramofonu analogowego w zasadzie nie miałem (mieli jakiś monofoniczny rodzice, ale stał prawie nieużywany), a o wieży nie było co marzyć. Dopiero około roku 1989 pojawiła się szansa upgrade’u mojego sprzętu do poziomu… stereo, a dokonałem tego zakupując w cenie 139 dolarów HAMERYKANCKICH ;) dwukasetowego „jamnika” firmy Sanyo.
O rany, cóż to były za emocje!
Pierwsza sprawa: kasa. I to zielona. Skąd? Z psa na przykład.
Można powiedzieć, że psem zarabiałem na jamnika. Poza normalnie należnym ;) kieszonkowym, mój tata płacił mi za chodzenie na spacery z naszym Misiem albo dobre stopnie w szkole, a jako że byłem dobrym dzieckiem, to płacił w dolarach. :))
Tak więc zieloniutkie banknoty płynęły do mojej skarbonki długimi miesiącami po kilka lub kilkanaście, aż wreszcie w połowie 1989 roku mogłem ze ściśniętym gardłem powiedzieć do taksówkarza zdanie, o którym marzyłem całe życie: Pan tu zaczeka, bo NIE MAM POLSKICH PIENIĘDZY.
Tak więc zieloniutkie banknoty płynęły do mojej skarbonki długimi miesiącami po kilka lub kilkanaście, aż wreszcie w połowie 1989 roku mogłem ze ściśniętym gardłem powiedzieć do taksówkarza zdanie, o którym marzyłem całe życie: Pan tu zaczeka, bo NIE MAM POLSKICH PIENIĘDZY.
A niby skąd miałem mieć, skoro za wszystko kupiłem magnetofon i jeszcze kilka kaset TDK na dostawkę. (Dostawka była owszem. W domu. Pasem.) ;))
Ech młodości! Ja, dolary, Pewex, elegancja Francja i do tego nowiuteńki sprzęt Sanyo pod pachą. Z dźwiękiem surround! I taksówka jeszcze. No, ale skoro Pewex, to przecież nie mogłem wracać autobusem, prawda? To by było faux pas.
Se więc wziąłem taksówkę. Mercedesa nawet. Czarnego.
I wio!
I oto miałem światową nowość wprost z katalogów. Dwie kieszenie, pięciostopniowy equalizer, dwudrożne głośniki i wspomniany już surround, a co najważniejsze było toto trochę jakby HD ready ;) za sprawą gniazd cinch.
Logiczne, że trzeba było jak najszybciej COŚ w te gniazda wpiąć. Najlepiej „sidika”.
Nie wiem dlaczego tak to ze mną jest, ale od zawsze kupowałem nośniki wcześniej niż same urządzenia. Kasety miałem na kwartał przed magnetofonem, kasety video na pół roku przed magnetowidem, a płyty CD chyba też coś koło tego. Powtórzyło się to później jeszcze z dyskietkami, płytami CDR i DVD.
Pierwsza płyta? Oczywiście, że pamiętam, a nawet mam ją tuż za plecami pisząc te słowa. Największe przeboje z filmu Miami Vice, oczywiście tego prawdziwego z lat 80. Cud miód i orzeszki. Płyta gra do dziś jak nowa, choć swoje przeżyła. Drugim zakupem były piosenki z „Pogromców Duchów II”, a trzecim… hity Krzysztofa Antkowiaka… ;((
W szkole za zajęcia praktyczne płacono nam pensję. Pensja była przelewana na książeczkę PKO, a same książeczki wydawał nam i odbierał przed wypłatą szkolny (klękajcie narody!) portier. Proszę nie pytać czy to wtedy zrozumiałem kim chcę zostać gdy dorosnę :)
Pamiętam ten dzień. Koniec roku szkolnego, wielkie sprzątanie międzykopalnianego ośrodka wypoczynkowego Radoszowy w Katowicach i nasze rozważania o przyszłości… Głównie materialnej.
Prawie każdy z moich kolegów przeliczał pensję na dolary, a dolary na zakupy. Po pierwsze dlatego, że dopiero co otwarto wtedy legalne kantory, a po drugie, że dolar, wiadomo, miał odpowiednią wymowę, której brak w „biletach NBP” był oczywisty nawet dla przedszkolaka.
A więc ja na start (???) muszę mieć CD. Dźwięk jak kryształ, standard profesjonalny, niezniszczalność, jakość, styl i szpan. Koledzy słuchają z rozdziawionymi buziami, a potem opowiadają o swoich planach zakupowych „gdy już będziemy bogaci”.
Chciałem wtedy mieć sprzęt NEC-a, dziś chyba nomen omen nieco zapomnianej firmy. Jednokasetowy magnetofon z pionową kieszenią CD. Albo Sharp z poziomą…
Po co mi drugi radiomagnetofon? Ba! A po co mi dziś dwa komputery? Albo wcześniej dwa „widea”? Ja już tak mam. Technologiczny bigamista. Na szczęście tylko technologiczny.
Ale stało się inaczej. Tata wrócił z „eksportu”, dolary się skończyły, a razem z nimi (o ironio!) także komunizm. Nastał rok 1990. Za którąś zaoszczędzoną wypłatą i pożyczką od rodziców uzbierałem wreszcie milion czterysta tysięcy złotych (spokojnie, dziś to tylko 140) i na ulicy imienia marszałka Koniewa (niech mu gwiazda lekką będzie) zakupiłem urządzenie, którego oficjalną nazwą był „gramofon cyfrowy” produkcji polskiej firmy Unitra Fonica.
Ach! Łza się w czytniku kręci…
CDF-001
Jest taki czas, kiedy wszystko bywa pierwsze…
Ale ja nie o tym ;)
Moje marzenie, o którym czytałem długie lata spełniło się. Miałem odtwarzacz! Drżącą ręką podłączyłem cinche do gniazdek i włączyłem płytę…
Pośród rozwalonych po całym pokoju styropianów i kawałków kartonu ja i grający ile fabryka dała mój komplecik…
Umc… umc… umc…umc…
Tak sobie myślę, że niezły to był chyba sprzęt. Odtwarzacz sprzedałem dopiero jakieś dwa lata temu i proszę mi wierzyć, nigdy nie miał żadnej awarii, a radiomagnetofon zamieniłem w 1993 roku na wieżę Philipsa. Czy to nie dziwne, że człowiek pamięta takie rzeczy?
Jeśli wokół poplątanych na dywanie kabli z kolejnych sprzętów na przestrzeni dziesięcioleci leżą też kawałki jego życiorysu, to chyba nie.
Ech, posłucham sobie zaraz starych hiciorów…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
O rany! Też ktoś najpierw miał nośniki a potem dopiero sprzęt do odtwarzania. Do tej pory myślałam, że tylko ja jestem takim dziwolągiem. Pokrzepiające ;)
OdpowiedzUsuń:)) Teraz powinienem napychać szafy Blu-ray'ami, ale wiem, że w tym wcieleniu "z przyczyn niezależnych od redakcji" nie mam raczej szans na ich obejrzenie...
OdpowiedzUsuńMój przyjaciel - wielki fan rocka tamtych lat - opowiadał mi jeszcze, że na koncerty zabierali coś w rodzaju dyktafonów i w ten sposób nagrywali, a potem z dumną słuchali tych 'live-ów'. Niesamowite sprawy :-) Ile radości sprawiało zdobycie radiomagnetofonu, czy kasety, a teraz? Idziemy do Empiku, szukamy wśród setek innych płyt, kupujemy i gotowe.. :]
OdpowiedzUsuń@Patkowa: Dyktafonów poza Pewexem raczej nie było w normalnej sprzedaży. Poza tym nawet tamte działały głównie z minikasetami, które (jak wszystko) było trudno zdobyć. Za dyktafon robiła więc z konieczności "emka" 232p lub 433.
OdpowiedzUsuńA teraz... do jakiego Empiku, kobieto?!
Teraz to ściągają z neta albumy zanim wokalista wyjdzie ze studia. ;))
Taka dygresja. W Katowicach był Empik (pełna ówczesna nazwa: Klub Międzynarodowej Prasy i Książki) w którym intrygowała mnie niezmiernie obecna zawsze tabliczka "Pramo - już było" wymienna z "Pramo - jeszcze nie było". Nigdy nie trafiłem na owo coś i dopiero niedawno dowiedziałem się, że to jakieś pisemko o... szydełkowaniu zdaje się.
A ja bidny myślałem pół życia, że Playboy co najmniej... :))
Hahaha! :D Jak to się człowiek może przeliczyć, a jednocześnie wiele nauczyć, co?
OdpowiedzUsuńI apropo tych 'dyktafonów' - właśnie dlatego napisałam 'coś w rodzaju', wyleciała mi ta nazwa, którą on nazywa owe urządzenia. Możliwe, że to była ta 'emka' ;)
No i cóż - niestety, teraz ludzie przestali doceniać trud swoich ulubionych (of kors!) artystów i wolą ukraść.. Życie, oj życie.
Myślałem, że zapamiętałaś z poprzedniej "lekcji" ;)
OdpowiedzUsuń"Emka", czyli magnetofon kasetowy MK 232p produkcji jak najbardziej niestety polskiej. Fotka tego cuda jest w poście "Krótkie spięcie".
A piractwo, to wiesz, sprawa długa i szeroka. Ktoś np. kiedyś wyliczył, że osoby używające pirackiego Photoshopa (czyli jakieś 98 % populacji), gdy się już go nauczy, to prędzej kupi legala np. do swojej pracy. I w sumie firma i tak wyjdzie na swoje.
Ja na przykład kupując w 2003 roku swój pierwszy komputer dostałem pirackiego Win98 niejako w komplecie, a mało tego, jak coś spie... (popsułem) po dwóch dniach, to gościu w ramach gwarancji (!!!) zainstalował mi go ponownie!
Zresztą z innej beczki, to dziwne według mnie jest, że kopiowanie nagrań z telewizji czy radia na swój użytek jest legalne, a z internetu nie bardzo. Chociaż niektórzy twierdzą, że i to jest OK, póki dla siebie.
Temat rzeka. Mam gdzieś wycinek o tym z prasy. Jak znajdę, to dam kiedyś w jakimś poście.
A z tym "Pramem" to był chyba drugi największy szok po tym jak się dowiedziałem, że Myszka Miki to facet! :) Parę takich spraw i się człowiekowi cały światopogląd przewraca!
A nie.. akurat to, że Myszka Miki to facet wiedziałam od początku, skojarzyłam chyba z racji tego, że wraz z NIM w bajce występowaŁA Minnie ;).
OdpowiedzUsuńI no niestety - przyznaję bez bicia, że nie zapamiętałam, aczkolwiek teraz, gdy przypomniałeś mi po raz drugi obiecuję zanotować to w głowie!
Jesteś chyba pierwszą osobą w internecie (a pewnie i nie tylko tu), przez którą zaczynam poważnie myśleć o emeryturze i karmieniu gołębi w parku... :)
OdpowiedzUsuńNo bo nagle okazuje się, że czyjś świat z wczoraj dla kogoś innego w ogóle nie istniał i jest taką samą przeszłością jak dinozaury czy bitwa pod Grunwaldem. Bardzo dziwne tak sobie to uświadomić.
Buuuu...
;)
Kurde...
OdpowiedzUsuńTego Antkowiaka to Ci zazdroszczę... :-(
Tam jest nawet coś, co lubisz ;)
OdpowiedzUsuń"Nie ma jak rajd, mówię wam
Mazdy i Toyoty, blask i szpan.
Nie ma jak rajd, mówię wam
cały swiat mnie będzie wtedy znał, wtedy znał..."
:))
Tego nie kojarzę. Miałam na myśli "Zakazany owoc" i to o Przyjacielu Wszechwiedzącym. ;-)
OdpowiedzUsuńOk. DJ Portier zaraz zapoda lekkiego bita ;)
OdpowiedzUsuń