Dżem.
Aha! Wiem, że dziwnie brzmi, ale to szczera prawda. Siedziałem sobie wieczorem w kuchni sącząc kakao („…kapela cięła walca na sześć” – Lady Pank) i wpatrywałem się w stojący na półeczce kredensu słoik.
Naprawdę nie chciałem. Samo przyszło. Jak po maśle. Znaczy po dżemie.
W tamtych czasach czytania i pisania uczono „oficjalnie” dopiero w pierwszej klasie podstawówki, a że byłem ledwie zerówkowiczem to posiadłszy wspomnianą umiejętność z miejsca awansowałem w przedszkolu do swego rodzaju, nie bójmy się tego słowa, warstwy inteligenckiej (chciałoby sie napisać "i tak mi zostało", ale już sam mój nick wyraźnie temu zaprzecza).
Jako dzieciak początkowo czytałem głównie to, co czytać mi kazano. Puc, Bursztyn i goście, Nasza szkapa, Ferdynand Wspaniały, Chłopcy z Placu Broni, Łysek z pokładu Idy, W pustyni i w puszczy, i tak dalej i tym podobne. Niektóre z tych książek miały klimat i działały na wyobraźnię (ileż łez wylałem po śmierci Nemeczka albo Piętaszka!), ale ogromna większość była dla mnie zwyczajnie nudna. Jak to ja zdecydowałem się więc pochodzić nieco własnymi drogami.
Pierwszą były tajemnicze kartony w naszej piwnicy. Do dziś nie wiem, dlaczego tyle książek moi rodzice akurat tam trzymali. Zapewne miało to jakiś związek z rozmiarami naszego mieszkania, ale niezależnie od przyczyn dodawało wygrzebywanym przeze mnie skarbom posmaku tajemnicy (oraz zapachu stęchlizny). Siadywałem sobie w każdym razie na skrzyni z ziemniakami i w czasie gdy mama robiła pranie wczytywałem się w różne historie. I potem tylko szło o to bym mógł coś zabrać na górę. Nie zawsze mogłem. Może to i lepiej, bo tam, pośród betonowych białych ścian, otoczony słoikami z kompotem (nie, dżemu nie było), rozmaitymi narzędziami, pudłami i rowerami traktowałem swoje lektury jakoś chyba bardziej magicznie. Proszę sobie wyobrazić na przykład podręcznik dla szkół pielęgniarskich z moim ulubionym (?) rozdziałem o wojnie jądrowej…
Albo takie na przykład Magazyny Polskie – miesięczniki przedruków, przy których najbliższy im stylem ze znanych dziś Reader's Digest to niewarty spojrzenia zeszycik. Czegóż tam nie było! Mieszanka polityki, ekonomii, relacji z dalekich podróży, krótkich opowiadań, psychotestów i zagadek a nawet horoskopy i żarty rysunkowe. I jeszcze moda.
Innymi jeszcze piwnicznymi znaleziskami, które nie dotrwały w oryginale do naszych czasów, ale których inne egzemplarze kupiłem współcześnie na Allegro były na przykład książki - symbole, przynajmniej symbole dla mnie. Tamtych dni, tamtych myśli, hmm… w ogóle mojego dzieciństwa też chyba trochę.
Drugim nieprzebranym źródłem lektur był regał w pokoju rodziców. Poza stosem misiów, lalek (sic!), pudełkami pełnymi żołnierzyków i gazetami ojca było tez tam kilka rzędów książek. Przejrzałem najpierw i przeczytałem wszystkie te prawomocnie moje, a potem ukradkiem całą resztę od katalogu projektów domków jednorodzinnych poprzez podręcznik hodowli kaktusów, książki kucharskie i te o prawidłowym wychowywaniu dzieci (!) aż po… no takie różne bardziej dorosłe poradniki. Dość powiedzieć, że w wyniku tych ostatnich, które napotkałem zresztą także w piwnicy, wkraczając "chwilę potem" w burzliwy okres dojrzewania nie wiedziałem może za wiele o kaktusach, gotowaniu czy budownictwie, ale o samym dojrzewaniu jak najbardziej. Nie żałuję summa summarum, bo oszczędziło to wszystko stresu i mnie i rodzicom, a dodatkowo jeszcze pozwoliło mi nie uczestniczyć w szeptanych podwórkowych „tajnych wykładach”.
Po gruntownym przekopaniu wszystkich możliwych półek i kartonów zarówno w domu jak i w piwnicy oraz u jednej i drugiej babci trochę z czytelnictwem przyhamowałem. Poza tym oczywiście, co jako uczeń czytać (i w miarę szybko zapominać) musiałem. Czasem rzecz jasna coś tam się pożyczało nieobowiązkowego, żeby mieć potem co ładnie recenzować w zeszycie lektur, ale były to ilości drobne, jedna może dwie pozycje na miesiąc. Bardziej od ich tytułów zapadła mi w pamięć sama biblioteka, mieszcząca się przy ulicy 1 Maja na Zawodziu. Typowy familok a w nim prawie jak dziś rzeklibyśmy centrum handlowe. Najpierw sklep warzywniczy prowadzony przez sympatyczne małżeństwo, potem jeszcze bardziej prywatna inicjatywa w postaci „pani z żurem” do której trzeba było zapukać i postawić na parapecie odpowiedni słoik na wymianę, wreszcie wspomniana biblioteka i za nią już na końcu posterunek ORMO z przepoconymi panami mundurowymi wewnątrz. Ciągle mam przed oczami powiewające na wietrze płachty obwieszczeń stanu wojennego, które porozdzielały pewnego zimnego dnia tak swojskie do tej pory drzwi i okna…
Pierwsza fala takiego już naprawdę mojego dużego czytania to moment, w którym zainteresowałem się najpierw czasopismem Żołnierz Polski a potem jak prawie każdy młody chłopak (wtedy przynajmniej!) wojną i okolicami. Dokładnie zaś w dniu moich urodzin w którymś tam roku opublikowano w tymże ŻP ogłoszenie, w którym proponowałem wymianę różnych wcześniej wyczytanych już do imentu książek na dosłownie wszystko, co się dało, byle z dużą ilością czołgów, wystrzałów itp. Poza książkami miałem też „w ofercie” poradziecki hełm, angielską gazetę z 1898 roku, parę łusek z jakichś całkiem sporych pocisków (!!!) i inne znaleziska, których wartości nie zawsze byłem świadomy. Przez ładnych parę tygodni wysyłałem i otrzymywałem paczki zaczytując się i zakopując zarazem w kolejnych księgach. Takie moje małe pre-Allegro można powiedzieć. Dopiero interwencja rodziców zatrzymała tą szaleńczą ofensywę.
W tym samym czasie, to jest dokładniej w którejś z ostatnich klas szkoły podstawowej jakiś tomik, którego już dziś nie pamiętam pomógł mi zupełnie przypadkiem poprawić oceny z matematyki. A było to tak. Zaprzyjaźniłem się z najlepszym uczniem w klasie i za jego radą wypożyczałem kolejne książki w szkolnej bibliotece podnosząc sobie tym samym notowania i średnią czytelnictwa zarazem (system ten zresztą, nazwijmy go „na hubę”, kontynuowałem także na dalszym etapie edukacji). Różnie na tym wychodziłem, bo choć pani od polskiego rozpływała się ze szczęścia, że ma tak inteligentnych uczniów, to ja często byłem zawiedziony lekturami, które za nic mi nie leżały. Opłaciło się jednak. Któregoś dnia na jakiejś mało ważnej lekcji zastępstwo miała nasza matematyczka, osoba kojarząca mi się do tego czasu jak najgorzej, obawiam się zresztą, że i vice versa. Chcąc mieć z nami spokój pani ta zezwoliła na odrabianie zadań, jedzenie, czytanie itp. byle tylko jej nie przeszkadzać. Sama poprawiała jakieś kartkówki. Chcąc nie chcąc wyciągnąłem więc z torby książkę po „moim” prymusie i udawałem że czytam. Było to coś podróżniczego, tematyka, którą sam bez bicia nigdy bym się nie zainteresował, nawet dziś. Ale nic. Jadę wzrokiem po kartkach i modlę się o dzwonek. Nagle nie wiedzieć skąd matematyczka podchodzi do mnie, siada na krześle rząd wcześniej, zabiera mi książkę i obraca okładkę żeby przeczytać tytuł…
Po kilku tygodniach usłyszeliśmy wszyscy taki oto komentarz wygłoszony do jednego z kolegów:
Zresztą podobnie było z polskim, na którym dyrektorka obsadziła mnie w roli klasowego lektora. Inni pisali, myśleli, kombinowali, a ja siedziałem na środku sali i czytałem im na głos np. Bery i bojki śląskie. Nie wiem czy nie mógłbym teraz wydać tego jako audiobooka!
Potem znów nieco zwolniłem. Zresztą w zawodówce, do której poszedłem nikt od nas czytania czegokolwiek nie wymagał. Wystarczyło z grubsza rozróżniać obydwa końce łopaty. Ale i tam książki mi pomogły.
Po przebrnięciu hurtowo przez wszystkie te dzieła i dziełka, z których jedynie Operację Wisła Prusa i Myśli nowoczesnego Polaka Dmowskiego do dziś uważam za wartościowe, a następnie w ogromnej większości przekazanie ich osiedlowej bibliotece (Jaka dywersja ideologiczna, o co Wam chodzi?) powróciłem do czytania mniejszego i spokojniejszego.
W latach 90 na pewnym strychu, na którym przyszło mi któregoś dnia pracować przy jakimś remoncie odnalazłem w ciężkim i bardzo bajkowym z wyglądu kufrze Leopolda Staffa, dzięki Bogu nie we własnej osobie, a pod postacią książki. I tak zaczęła się epoka romantyczna w moim życiu, he he.
Czy to nie dziwne, że otwierając zakurzoną księgę autorstwa poety o którym niczego wtedy nie wiedziałem na pierwszej z brzegu karcie trafiłem na wiersz, który został moim ulubionym? Ba! I czy wyobrazić sobie można bez posądzenia o przesadę umorusanego od stóp do głów robotnika, który przerywa pracę, siada na schodach, zaczyna czytać otwartą po raz pierwszy po kilku dekadach starą książkę i w środku słonecznego dnia wyciera z twarzy łzy?
Bo właśnie, jak to już nieraz na blogu wspominałem powieści nie tykam. Żadnych. Nie ma zmiłuj. Powieściom i poezji od lat już wstęp wzbroniony. Dlaczego? To proste. Uważam że życie, prawdziwe życie, daje nam czasem tyle kolorów, że podpierać się sztucznymi barwnikami zwyczajnie nie wypada (ależ porównanie, ja cię kręcę!).
Lubię książki, nawet bardzo lubię. Te realne, papierowe. Ciężkie, grube, pożółkłe. Lubię ich zapach, czas w nich zaklęty, zdania, które czasem są tak smakowite, że wręcz można się nimi delektować. Uwielbiam gdy leży przede mną pięćset stron czyjegoś życia, czyichś namiętności, sukcesów, porażek, walk i zaniechań. Jeżeli są autentyczne zawsze mogę je potraktować jak punkt odniesienia, taki życiowy GPS. Wspaniała sprawa.
Przerwałem teraz pisanie i spojrzałem na mój regał. Półki się uginają. Sporo tego. Każdego miesiąca kupuję i czytam co najmniej dwie nowe pozycje. W ciągu roku oscyluje to pewnie koło trzydziestu. Jak na człowieka bez matury myślę że nieźle.
Co więc mam w tej biblioteczce, która jest także jakąś formą mojego CV? W pewnym sensie odbicie właśnie całego dotychczasowego życia.
Z pierwszego dziecinno „piwnicznego” etapu kilka książeczek odnalezionych na Allegro, o których wspominałem wyżej, z epoki „wojennej” również kilka, no może kilkanaście tomów różnych ogólnych opracowań. Z czasów „narodowych” oczywiście Roman Dmowski, którego każdemu szczerze polecam, bo niezależnie od tego, co się o nim i jego doktrynie sądzi, pisał bardzo dobrze. Jest też Jędrzej i Roman Giertychowie, Edward Prus, Adam Doboszyński i kilku pomniejszych. Potem idą lata dziewięćdziesiąte, czyli… „Poldek”. I tu niespodzianka. "Poldka" nie ma. Był, ale wybył. Dłuższa historia.
Jeśli uważam kogoś za wyjątkowego pod jakimś względem, to daruję mu tomik Staffa. Czasem też pan Leopold robi u mnie za podręczne lekarstwo na małe i duże smuteczki, oczywiście, jeżeli czuję rozmawiając z kimś (a od lat "robię za spowiednika"), że może pomóc. Taka sobie apteczka dla duszy. No właśnie.
Kiedyś sam dostałem "Poldka" w równie magiczny sposób. Pani bibliotekarka zaproponowała mi jakiś tom Jego wierszy wiedząc jak bardzo mnie fascynują, a ja odparłem zgodnie z prawdą, że…
Sami widzicie, że do bajki bajek nie potrzeba, wystarczy codzienność.
Gdy więc lat temu prawie siedem pewna koleżanka, której pan Staff bardzo pomógł oświadczyła mi po prostu – Ale ja ci go nie oddam. To jest piękne. Ja go potrzebuję. - poczułem się bardzo, bardzo szczęśliwy.
A zatem na półce z napisem „Poldek” mamy vacat. Idźmy dalej. Po Staffie na pewien czas wróciłem do książek o wojnie a już druga połowa lat dwutysięcznych (tak się mówi?) to trwająca do dziś sympatia do historii powszechnej, dyplomacji, polityki, biografii i wspomnień. Do wyboru, do koloru. Jest (proszę wybaczyć nieco prowokacyjną kolejność) Gomułka, Gierek, Jaruzelski, Rakowski, Wałęsa, Jaroszewicz, Stalin, Hitler, Chruszczow, Piłsudski, Mościcki, Urban i paru innych, w tym niektórzy w kilku różnych „postaciach".
Sporo książek o historii Polski, Związku Radzieckiego, Niemiec i Austrii. Genialne prace Henryka Batowskiego, których mam nie tyle na tomy, co na tony wręcz i jeszcze z racji moich turystycznych fascynacji kilkanaście książeczek o Beskidach.
Tyle.
Aha! Zapomniałbym o encyklopediach. Też są. Kilka różnych. Muszą być. Z encyklopedią względem Internetu jest bowiem jak z piórem wobec dlugopisu, może nie ta wygoda, ale za to jakaż klasa!
A na nadmiar klas to ja proszę Szanownych Czytających nigdy nie narzekałem ;)
Miłej lektury.
Wow!... Ale pojechałeś! Że tak powiem... Jestem w szoku. Ostatni szlif godny poety :). Staff by się nie powstydził :) (też bardzo go lubię, choć wolę Różewicza... i Jastruna... i Harasymowicza... ;).
OdpowiedzUsuńAle nic to. Pięknie napisałeś. Ukłony!.
ps. skąd ta weryfikacja obrazkowa? Konieczna?
Bardzo dziękuję :)
UsuńZ poezją jest tak, że jak już tu gdzies pisałem "po poznaniu" Staffa próbowałem też twórczości innych (wielu innych) i dla mnie, no cóż, dla mnie reszta jest sztuczna. Czasem mądra, czasem intrygująca, czasem obrazoburcza, a czasem romantyczna, ale sztuczna. To jest produkt, nie wiersz.
U "Poldka" zwykły codzienny świat jaki każde z nas spotyka podniesiony został opisem i uczuciem do rangi baśni nie przestając jednak być właśnie codziennością. Jego wiersze są jak zapach skoszonej trawy, jak krople deszczu spływające po policzkach, jak zachód słońca (na Malinowskiej Skale) albo mruczenie kota. Każdy może je przeżyć jeśli ma odwagę śmiać się i płakać.
Facet był geniuszem i kropka.
A co do weryfikacji to wybacz, codziennie prawie ostatnimi czasy różni anglojęzyczni (a raczej "roboty spamowe") wklejały mi tu jakieś linki do stron na których mogę zarobić miliony itp. Trzeba to trochę przesiać. Innej cenzury nie stosuję, bez obaw.
Wiem po sobie jak krzywe są czasem te literki i wkurzające, ale przynajmniej chwilowo muszę odstraszyć spamerów.
Leopold Staff - LUBIĘ PAROWÓZ CHYŻY...
UsuńLubię parowóz chyży, lecz dla jego świstu
Nie wyklnę nuty słowiczej
Ni dla lamp elektrycznych w noce z ametystu
Światłości gwiazd tajemniczej.
Praktyczny wiek przemyślne bóstwo trzeźwej wiary
Osadził dumnie na tronie.
Lecz ja, o, świecie, broniąc jeszcze pieśni starej,
Świętej młodości twej bronię.
Zastosuj moderację...
UsuńTaka moderacja ląduje gdzieś w zakamarkach i gdy chcesz ją usuwasz, robisz, nie robisz...? Można ustawić moderację na posty starsze niż tydzień, miesiąc itd... To lepsze. Sama tak robię.
Wiersz nostalgiczny choć z humorem :)...
O moderacji odpisałem Ci wpis wyżej (tzn. post wyżej). Sprawdzę wszytkie możliwości jutro.
UsuńWiersz... no cóż... mógłbym go wstawić tam u góry zamiast tego listka rosnącego na parkingu. Jako moje credo. :)
Czuję sie usatysfakcjonowana lekturą. Pewnie stracę w Twoich oczach (jeśli mam co do stracenia) ale Staffa za bardzo nie trawię. Za to ostatnio odkrywam od nowa Poświatowską i wprawia mnie w zachwycenie. Może dlatego, żem baba, a baba babę łatwiej zrozumie... Może, że była kochliwa, jako i ja... Któż to wie...
OdpowiedzUsuńPoldek o miłości nie pisał za dużo (ale pisał), jednak jest jej sporo w wierszach z pozoru innych. Wplatał uczucia w codzienność, czyli dokładnie tak jak każdy z nas chcąc nie chcąc robi w życiu.
UsuńPoświatowska powiadasz...
Sprawdzę ją :)
A swoja drogą to stary kokiet z Ciebie (nie wiem, czy mam przepraszać za "stary", czy za "kokiet"). Zostało Ci, zostało to "wejście(...) do warstwy inteligenckiej" :))
OdpowiedzUsuńOj... "ananasie"...
UsuńTo ja poproszę bardziej jednak za "stary" :)) Kokieta, choć dziwnie brzmi jakoś zniosę.
Co do warstwy, to jestem gdzieś pomiędzy lumpenproletariatem a zubożałą inteligencją miejską... :))
Bardzo ujął mnie ten post. Jest taki ciepły, nostalgiczny, prawie poczułam zapach ksiązkowego papieru. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAaaa... Już myślałem że się nie odzywasz ;))
UsuńBardzo dziekuję. Chyba momentami bardziej brzmi to jak list do kogoś niż wpis na blogu, ale chyba tak miało być. Nie dalej jak wczoraj na przykład odnalazłem na blogu "wilddzikowe książki" podręcznik do polskiego z opowiadaniem, które (jak się po pierwszych linijkach okazało) doskonale pamiętam. Przy okazji skojarzyło mi się też sto innych spraw. A zatem nie tylko ksiązki jako książki, ale też razem z nimi ich czas, zapach właśnie i masa innych drobiazgów.
Komentarze zacząłem "cenzurować", co pewnie zauważyłaś, bo dopadli mnie anglojęzyczni przedłużacze pe... yyy... no jak to powiedzieć... narządów różnych :)) i mam co noc po trzy wpisy z linkami gdzie i co. A jakoś nie jestem zainteresowany.
Poza tym dziekuję za przypomnienie pewnego wierszyka o paniach kicistkach :) Kicistki to zdecydowanie lepsze słowo niz kociary :)
OdpowiedzUsuń"Za moich czasów" (drogie dziecko;)) mówiło się KOCIE MAMY. Ale czy to ważne jak zwał? Ważne jest to robisz Ty i Tobie podobni. Może nie każdy człowiek to doceni, ale z pewnością każdy kot :)
UsuńA propos. Podrap ode mnie jak Cię się napatoczy tego Kajtka z rubryki "Nasi podopieczni". Ładny jest. Dokładnie tak wygląda aktualny "narzeczony" naszego Rudego (Rudej powinno być, ale jakoś tak jej mówimy).
Ha, mamy podobne przeżycia za sobą, ja też ryczałam strasznie czytając "Chłopców z placu broni". Zapamiętałam z tej książki fragment: "Przysięgamy tyś nad nami Boże sam, nigdy już niewolnikami nie być nam" (mam nadzieję, że nic nie przekręciłam) i bardzo mnie on wzruszał :-)
OdpowiedzUsuńHistoria z matematyczką przednia :-)
Bardzo lubię "Pierwszą przechadzkę" i "Wysokie drzewa" Staffa. Mam jego jeden tomik i po Twoim wpisie naszła mnie ochota by znów po niego sięgnąć. Uwielbiam za to Pawlikowską-Jasnorzewską i Szymborską.
Swoją drogą to ciekawe, że kiedyś powieści dla dzieci były tak poważne, dotykały takich dramatów. Teraz stawia się na infantylizm połaczony z nadpoprawnością światopoglądową. Chyba nie tylko w odniesieniu do bajek...
UsuńJa zapamiętałem z "Chłopców..." najmocniej "Związek Zbieraczy Kitu" :))
A z Poldka "Kamieniu szary..." - pierwszy jego wiersz jaki poznałem i który jednocześnie zafascynował mnie od pierwszej do ostatniej literki. Próbowałem potem wielu poetów, ale niech mi to wszyscy wybaczą, nie sięgają Poldkowi do pięt ;))
Zerknij do moich wpisów z tagiem książki - znajdziesz tam i Staffa i "Kroplę deszczu na dłoni" i jeszcze kilka dziwnych dziwności.
No faktycznie, było coś z kitem, ale zdaje się, że im zdelegalizował nauczyciel ten związek ;-)
UsuńZamierzam przewertować Twojego bloga, na razie idę od końca ;-)
Heh! Dziękuję. Każdemu, kto się czymkolwiek tutaj zainteresuje polecam "przejście na koniec kolejki". Sam czasem sobie czytam, co też mi przyszło do głowy lat temu trzy na przykład.
UsuńPrzeczytaj sobie raz jeszcze to co napisałeś o Poldku, a lepiej zrozumiesz mnie i to dlaczego tak bardzo pokochałam Twoje pisanie. :)
OdpowiedzUsuńMam czas, to zagłębiam się dalej w Twoją cudną duszę.
K