Zbierałem po nocach podpisy pod listami protestacyjnymi, wydzwaniałem cały abonament z prywatnej komórki, aby walczyć o nasze prawa, wymyśliłem gazetkę rozdawaną w całym kampusie, stworzyłem stronę internetową, pisałem do prezydenta, spotykałem się z dziennikarzami. A pani wiceprzewodnicząca związku mówiła tylko, że mamy się trzymać, bo ona nam dobrze życzy. Po miesiącu, kwartale i dwóch latach niezmiennie życzyła nam jak najlepiej...
środa, 1 września 2010
Solidawność
Solidarność 1980. Nie pamiętam jej dosłownie, choć mam w głowie obrazki, przebłyski, jakby rozrzucone na stole zdjęcia. Róg ulicy Szafranka i Francuskiej. Siedziba związku w Katowicach. Sprzedawane przez okno gazety i broszury. Zimno, szaro, mokro. I potem obrazek drugi. Transportery opancerzone pod wielką choinką na rynku. Zima. Bardzo długa zima.
Do tej pierwszej Solidarności należał mój ojciec. Z dumą nosił jej znaczek, chodził na zebrania, czuł się uczestnikiem czegoś autentycznego i potrzebnego. Wierzył w to. Nie przeszkadzało mu to wcale wtedy ani później w tym, by chodzić także na majowe pochody pełne idiotycznych transparentów i „leninów” na co drugim budynku. Partyjni dawali darmową grochówkę, można było za grosze kupić kiełbasę i cukierki, no a poza tym kto, poza sekretarzem POP-u traktował tą maskaradę serio? Nikt. Ot, przedeptać z ulicy Kościuszki poprzez 15-go grudnia na rynek i pod pomnik Powstańców Śląskich, a potem wrzucić flagę do Osinobusa i wrócić do dyrekcji firmy po zakupy.
Znaczek Solidarności leżał w naszym domu przez całe lata osiemdziesiąte. Ojciec wierzył i wiedział, że jeszcze się przyda. Opowiadał mi o Lechu Wałęsie, z troską i powagą wsłuchiwał się w wiadomości o aresztowaniach, internowaniach i tragedii w kopalni Wujek. I mimo tego wszystkiego wierzył nadal. Czasem brałem do ręki ten kawałek grubego tandetnego plastiku i zastanawiałem się, co w nim jest takiego magicznego…
W 1989 roku pojawił się drugi znaczek, mniejszy, z lekko pozłacanego metalu. Ten był już mój. Kupiłem go na tym samym katowickim rynku, przez który tyle razy maszerowałem z ojcem na pochód. To był już inny rynek, inne Katowice i inna Polska. Zbliżały się pierwsze wolne wybory. Częściowo wolne, ale kto tam wtedy zwracał na to uwagę.
Rodzice wyjechali na dwa tygodnie do Budapesztu, a ja sam jak palec, natchniony jakąś trudną do sprecyzowania potrzebą wziąłem swoje kieszonkowe i zamiast do kina czy sklepu powędrowałem na rynek by tam kupić i wpiąć sobie w kurtkę ten upragniony symbol. Czy wtedy wiedziałem cokolwiek o związkach zawodowych, wolności, prawach człowieka? Pewnie nie.
Miałem tylko dość biedy, generała w ciemnych okularach i odgradzania się od normalności. Miałem dość Pewexów i sklepów „Skup i sprzedaż art. pochodzenia zagranicznego”, miałem wreszcie dość sytuacji takich jak na urodziny mojej kuzynki, kiedy jeden z gości dał jej w prezencie kupione w antykwariacie stare egzemplarze Bravo, które potem połowa rodziny oglądała z czcią i uwielbieniem przez następny kwartał. Miałem tego dość!
Ojciec nie zapisał się już do odrodzonego związku. Oficjalnie twierdził, że nie musi, bo nigdy nikt go nie wykreślił, ale widziałem i czułem, że trudno mu zaakceptować niektóre poglądy i niektórych ludzi. Mnie było łatwiej, bo wtedy wszystko co nie było czerwone było lepsze. Zaklejałem grube zeszyty wycinkami z Gazety Wyborczej, skakałem pod niebo, gdy WYGRALIŚMY wybory, godzinami wsłuchiwałem się w relację z sejmowej debaty o zmianie godła i nazwy państwa no i kochałem się bez pamięci w pani Niezabitowskiej. Ojeju!
Wtedy, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Solidarność była dla mnie tym samym, czym dla mojego ojca dziesięć lat wcześniej. Polską, nami, wszystkim. Jedynym ważnym i jedynym sensownym rozwiązaniem.
Wierzyłem w nią. Wierzyłem w Lecha Wałęsę, w Tadeusza Mazowieckiego, w wolność.
Przeszło mi to z końcem 1990 roku, tuż po wyborach prezydenckich. Polska zaczęła się mieszać, przetasowywać, rozmnażać przez podział. Nie było już NAS i ONYCH. Nie było jednej Solidarności, ani nawet jednej solidarności. Była polityczna magma. To z niej w bólach powstawało państwo, którego obywatelami jesteśmy dziś.
Zapomniałem o swojej plakietce, zapomniałem o związku, stawało mi się to wszystko coraz bardziej obojętne. Mimo to w 2007 roku wiedziony prostym pragnieniem walki o sprawiedliwość, tym razem już nie przeciwko złemu ustrojowi, ale firmie okradającej swoich pracowników wstąpiłem jednak do mitycznego związku. Nie, nie jako klient, jako aktywny, pełen pomysłów i chęci jak mi mówiono „mały Wałęsa”. Z tymi marzeniami, jakie miał ojciec w 1980 roku i tym upojeniem, jakie spotkało mnie samego w dekadę później stanąłem przed czymś, co nie tylko dalekie było od mojej wizji związku w ogóle, ale wręcz wykazywało się aktywnością mniejszą niż średnia. No może poza kwestią paczek na święta i zniżkowych biletów do filharmonii, ale ani jedno, ani drugie mnie nie interesowało.
Próbowałem. Nie miałbym prawa pisać tych słów gdybym nie próbował.
Zbierałem po nocach podpisy pod listami protestacyjnymi, wydzwaniałem cały abonament z prywatnej komórki, aby walczyć o nasze prawa, wymyśliłem gazetkę rozdawaną w całym kampusie, stworzyłem stronę internetową, pisałem do prezydenta, spotykałem się z dziennikarzami. A pani wiceprzewodnicząca związku mówiła tylko, że mamy się trzymać, bo ona nam dobrze życzy. Po miesiącu, kwartale i dwóch latach niezmiennie życzyła nam jak najlepiej...
Zbierałem po nocach podpisy pod listami protestacyjnymi, wydzwaniałem cały abonament z prywatnej komórki, aby walczyć o nasze prawa, wymyśliłem gazetkę rozdawaną w całym kampusie, stworzyłem stronę internetową, pisałem do prezydenta, spotykałem się z dziennikarzami. A pani wiceprzewodnicząca związku mówiła tylko, że mamy się trzymać, bo ona nam dobrze życzy. Po miesiącu, kwartale i dwóch latach niezmiennie życzyła nam jak najlepiej...
Przestałem płacić składki. Nie wierzę już w związki zawodowe. Nie w takie. A z drugiej strony nie wierzę także w tych, którzy dziś korzystając z tamtej wielkiej nazwy i tradycji palą opony, wygwizdują prezydenta czy premiera i patrzą na kraj poprzez optykę jednej partii. Jakby inne nie były taką samą Polską, naszą, wspólną, solidarną.
Moja Solidarność skończyła się w grudniu 1990.
Teraz wierzę tylko w ludzi.
Czasem nawet z wzajemnością.
Etykiety:
człowiek,
komuna,
łamanie prawa,
polityka,
praca,
punkt widzenia,
smutek,
wspomnienia
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Moglibyśmy podać sobie rękę z Twoim ojcem. Też nie wróciłam do Solidarności widząc, jacy ludzie tam się zapisują. Po prostu farbowane lisy i karierowicze, którzy zachowywali sie jak we fraszce Sztaudyngera: Przyganiano chorągiewce, że się zdeklarować nie chce. "Ależ moje przekonania zależą od kierunku wiania".
OdpowiedzUsuńNie tyle farbowane lisy ile bardziej zadymiarze. A więc karierowicze i zadymiarze plus garstka tych, co jeszcze wierzą. Mnie ta wiara przeszła. Zresztą do związków jako takich, nie tylko i wyłącznie do Solidarności. A walczyć o swoje i nie swoje nie przestałem,żeby było jasne. I pewnie już nie przestanę.
OdpowiedzUsuń