Na dnie naszego jestestwa, na pograniczu snu i jawy, wymieszane z wszystkim co nas otacza i co kiedykolwiek w życiu spotkaliśmy, tkwią światy, których nigdy chyba do końca nie zbadamy. Tam każdy może być wielkim kochankiem, bohaterem albo kloszardem. Każdy.
-------------------------------
Leży. Obrzydliwie pewny siebie. Dobrze ubrany. Z nad twarzy co kilka sekund unosi się lekka mgiełka pary. Śpi. Rozłożone wulgarnie nogi, rozpięta i rozrzucona pod nim jak dywan gruba zimowa kurtka, drogie spodnie i takiż sam sweter. Leży. Czasem stęknie, westchnie i przewróci się na drugi bok.
Dokładnie mu się przyjrzałem.
Nienawidzę go.
Spadające z czarnego grudniowego nieba płatki śniegu tną twarz jak żyletka. Próbują poszatkować tą ostatnią lichą osłonę dawno już pociętej duszy. A on leży. Wyzywający w swojej przewidywalności.
Więc tak. Podejdę, gdy odjedzie kolejny autobus, wtedy przystanek jest pusty przez kilkanaście minut. Podejdę i zabiorę mu tą jego pieprzoną saszetkę. Wytrzeźwieje i nawet nie będzie pamiętał.
Muszę mu ją zabrać. Muszę jeść. Cokolwiek, byle szybko, jeszcze dziś!
Tylko ta jego dłoń opleciona paskiem. Trzyma, bydlak!
Znowu ludzie. Autobus, drugi autobus. Idą sobie! Będą teraz w domach PRZYRZĄDZAĆ kolację i DELEKTOWAĆ SIĘ nią, będą żreć po prostu, jak świnie, opychać się, pakować do ust kolejne kawały żarła…
Ich też nienawidzę. I tych min, takich spokojnych, pewnych swego. Bo przecież u nich też wszystko jest przewidywalne i spokojne.
Ach złapać takiego za te jego nowiutkie szmaty, wytarzać w błocie i śniegu! Niech poczuje jak to jest, gdy w butach grzechocą przemarznięte palce… Zabrać mu tą pewność, ten spokój.
Zabrać.
Gnój się obudził. Usiadł. Rozejrzał. Patrzy na zegarek, przeklina i znów opada na plecy.
Leży tak sobie na tych schodach z jedną ręką wyrzuconą w górę jakby nadal trzymał się rurki w autobusie. Wystarczy żeby teraz wstał, a już tym jednym ruchem wróci do świata pewnych siebie. Do normalności. I tylko jak na złość nikt nie chce go podnieść. Cóż za despekt!
Albo nie. Bo jak zabiorę, zacznie się drzeć. Już się dobudza. Już mu zimno wywiewa alkoholowe sny z głowy. Otworzy ten swój pysk i zacznie się drzeć. Może i wyzwiskiem rzuci, gnój jeden. Bo oto jemu, JEMU, dzieje się krzywda!
Niech krzyczy. Szarpnę i ucieknę. Zabiorę mu to. Po prostu. Podchodzę, wyrywam i spokojnie idę dalej. Niech się drze. Niech mu ten mróz wlezie do gardła, niech go to zimno przewieje na wylot. Niech straci tą swoją pewność, tą paradoksalną w jego stanie stabilność, ten pieprzony ułożony jak drogie koszule w jeszcze droższej szafie plan dnia.
Niech poczuje strach, niepewność, głód.
Jak ja.
Głod. Jak ja.
Głód jak ja.
Głód.
Kurwa!
Więc nie. Nie wyszarpnę i nie odejdę. Spojrzę na niego i poczekam. Aż się obudzi i oburzy. Aż mi spojrzy w oczy. I kopnę go wtedy. Mocno. Tak, żeby poczuł smak krwi. Jak hiena zanurzająca kły w upragnionej zdobyczy.
Jak hiena.
Jak ja.
Nie potrzebuję jego saszetki, jego kluczy, jego dokumentów. Chcę tylko jeść.
I płakać.
Napić się ciepłej, pachnącej herbaty, zjeść mięsa, kiełbasy, bułek, słodyczy. Dużo.
Ogrzać się. Zapomnieć. Przynajmniej dziś.
I kopnąć go w ten ryj przebrzydły.
Żeby się bał.
Dość tego! Idę!
Pusta ulica, przejście, kiosk, chodnik. Coraz bliżej. Szybki krok. Podejść, wyrwać, odejść. Może kopnąć. Zabrać. Kupić jedzenie, dużo jedzenia. Podejść, zabrać, wyrwać, odejść, kopnąć, jeść.
On się budzi! Podnosi, siada, za chwilę stąd pójdzie!
Przestań myśleć. Zabierz! Po prostu zabierz!
No rusz się! Idź tam i zrób to!
Podejść, zabrać, odejść.
Podejść, zabrać, odejść.
Idź!
Idź!!!
-Hej! A ty co tu robisz o tej porze? Siemka! Co się tak gapisz na tego tam? Znasz go?
Jakby ktoś zamykał przypadkiem otworzoną trumnę wpychając z obrzydzeniem rękę nieboszczyka na swoje miejsce. Przesuwał wieko, zakładał mocne śruby...
-Ja? Na autobus… Tak tylko patrzę…
-Następny za godzinę. Chłopie, siny jesteś, chodź, odpalę auto, podwiozę cię. Widzisz? Nawet twój „kolega” idzie już do domu, he he!
Trup opada na dno swojej trumny i z rezygnacją opuszcza głowę na piersi. Dusza wraca na swoje miejsce.
-Chodźmy.
-Chodźmy!
Pozostaje mi ukłonić się nisko, a nawet jeszcze niżej przed samorodnym, kunsztownym, wyśmienitym talentem!:)
OdpowiedzUsuń"powiedział Mozart do Dietera Bohlena" ;))
OdpowiedzUsuńTym niemniej miło Cię znów widzieć. Dziękuję. Pozdrawiam serdecznie.
Wow! Jeśli to nie autopsja, to cóż za wyobraźnia... Też chylę czoła.
OdpowiedzUsuńCoś pomiędzy autopsją właśnie, a wyobraźnią. To... dłuższa historia.
OdpowiedzUsuńAle dziękuję, tym bardziej, że post tym razem nieco odmienny od reszty.
Szacun Portierze.
OdpowiedzUsuńThx :)
OdpowiedzUsuń