Produced in Poland
poniedziałek, 27 września 2010
Krótkie spięcie
Chyba jednak wbrew lustru i metryce jestem dzieckiem XXI wieku. Dochodzę do takiego wniosku, ponieważ zamiast jak inni znosić do domu osierocone koty albo „wypadnięte” z gniazda ptaki, ja znoszę sprzęty rozmaite, które łączy to jedynie, iż zasilane są elektrycznie. Uratowałem w ten sposób jakiś skaner, drukarkę, ze dwa laptopy i do tego momentu nawet wydawało mi się to sensowne, bo każde z tych znalezisk mimo swego wieku i stanu działało, ale gdy złapałem się na tym, że kupuję starą ZEPSUTĄ komórkę tylko dlatego, że była jak moja pierwsza (komórka) i w związku z tym potraktowałem ją cokolwiek sentymentalnie zacząłem się zastanawiać.
Po co mi to?
Wiadomo, że laptopem z Pentium I można się pobawić godzinę, ale do niczego sensownego (przynajmniej dla amatora) dziś już się nie przyda. A więc? Czyżbym był kleptomanem? Nie!
Wszystkie te dziwne, stare, porośnięte kurzem niepamięci urządzenia są moimi „punktami przywracania”, jakimiś kawałkami wspomnień nie zawsze nawet związanych bezpośrednio z danym sprzętem, a bardziej z pewną chwilą dłuższą lub krótszą.
Oto na przykład piorę się po łapach linijką i klęczę na grochu, żeby tylko nie kupić w „znanym serwisie aukcyjnym” prehistorycznego magnetowidu za 15 zł. Po co mi on? Po nic.
Po nic niby, ale jednak bardzo chciałbym go mieć ze względu na cztery literki, które dzisiaj mało komu już cokolwiek mówią. Art-B.
Kto pamięta, że znany i ceniony dziś producent audio video oraz telefonów – LG dawniej nazywał się GoldStar i że nie była to bynajmniej marka wysoko notowana wśród użytkowników? No dobrze, są tacy, co pamiętają. A kto wie, że ówczesny GoldStar właśnie miał swego czasu w Polsce montownię na spółkę ze spółką Art-B, własnością panów Bagsika i Gąsiorowskiego?
Poza Bezpieczną Kasą Oszczędności niejakiego Lecha Grobelnego, właśnie Art-B – „dziecko” obu wspomnianych wyżej panów stało się przecież synonimem afer leżących u zarania III RP. Nie tyle nawet sama spółka, ile pomysł na „oscylator”, dzięki któremu na jednej kwocie wpłaconej do jednego banku można było zarobić nawet kilkakrotnie wypłacając ją za pomocą tzw. czeku potwierdzonego w innym banku, tam zakładając lokatę, a następnie powtarzając operację z czekiem w kolejnym. Sprawa stała się głośna w 1991 roku, gdy właściciele firmy wyemigrowali do Izraela i uzyskali tamtejsze obywatelstwo, a tym samym zabezpieczenie przed ekstradycją do Polski.
Taką więc na poły sensacyjną, na poły historyczną wartość ma ciężki archaiczny GoldStar Art-B 1295, którego za 15 zł zapragnął się pozbyć ktoś, zapewne nie przypuszczający jakiego rodzaju wzruszeń mi dostarczy.
Inna aukcja, inne czasy. MK 433 data recorder. Po polskiemu - magnetofon kasetowy. Żadne cudo. Monofoniczny, prymitywny, najprawdopodobniej zbudowany, jako tańsza alternatywa popularnych Kasprzaków. Dziesięć złotych. Sprawny. Jak to się pisze „noszący normalne ślady użytkowania”.
Pamiętam jak około roku 1986 kuzyn nabył pierwszy chyba w naszej rodzinie sprzęt audio wychodzący ponad (?) zapyziałe gramofony z lat 70. Dla nas, dzieciarni, był wtedy idolem. Nawet nie on, a bardziej jego magnetofon. O dotknięciu go (magnetofonu) nie mogliśmy nawet marzyć, bo kosztował całe dziewięć tysięcy osiemset złotych, ale za to, jeśli zdołaliśmy zachowywać się cicho dawano nam popatrzeć na proces kopiowania nagrań (kuzyn namówił na taki sam zakup ciotkę), który odbywał się z nabożeństwem porównywalnym tylko do cumowania promu do stacji kosmicznej.
Pierwszą sprawą były dwie poduszki. Jedna, jako izolacja od dołu, druga od góry, a pomiędzy nimi „face to face” dwa magnetofony MK 232p, z których, co chyba oczywiste, jeden odtwarzał, a drugi kopiował jakiś tam dajmy na to kabaret Tey albo śląskie „szlagry”. Najważniejszym momentem było szybkie, ciche, a jednak skuteczne uruchomienie obydwu urządzeń ściśniętych poduszkami. A potem, to już wiadomo. Cały dom chodził na paluszkach, bo przecież „tam się nagrywa!”.
Zapragnąłem i ja audiofilskiej rewolucji i wymęczyłem od rodziców taki sam sprzęt. To znaczy wymęczyłem teoretycznie, gdyż jako nieletni nie rozumiałem jeszcze, że w PRL-u sklepy nie są po to, żeby w nich kupować. Krótko mówiąc, magnetofonu nie było. Miał być „jak rzucą”, ale jakoś nie rzucali. Aż któregoś dnia…
No leć do tego twojego sklepu! Magnetofony przywieźli! – usłyszałem po powrocie ze szkoły.
Popędziłem zatem.
Kolejka mnie nie zdziwiła, zdziwiła mnie cena.
17.300 zł
Jakby drożej.
A czemuż to? – zapytałem
Bo to lepszy model. Komputerowy*! – odparł ze znawstwem sprzedawca.
Kupiłem.
Kupiłem, wróciłem do domu, a gdy już siniaki się zagoiły wyjaśniłem ojcu, że po prostu musiałem, no musiałem go mieć, bo to przecież, tata rozumie, KOMPUTEROWY, lepszy model!
MK 433 data recorder. Poważna sprawa.
A dzisiaj dycha. Ech… młodości…
Tak więc wracając do sedna poza znanymi mi z dzieciństwa książkami wypatruję ostatnio u znajomych i w Internecie sprzętów powiedzmy około elektronicznych, które w jakiś sposób odbiły się (niekoniecznie siniakami) na moim życiorysie. I coś czuję, że wciągnie mnie to równie skutecznie jak moja "emka" taśmę...
-------------------------------
* - "komputerowość" owego wynalazku miała polegać na możliwości współpracy z komputerkiem właśnie jako jego zewnętrzna pamięć. Do dziś jednak nie wiem jaka była faktyczna różnica technologiczna pomiędzy obydwoma modelami.
-------------------------------
A tape recorder MK 232 P based on Grundig's C-235 Automatic.
Produced in Poland
Produced in Poland
Author Mohylek (Wikipedia)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Do Pana W.T.:
OdpowiedzUsuńWitam, witam. Pożarłem się z pewnym osobnikiem wypisującym bzdury, a w dodatku bawiącym się w zaniżanie komuś oceny "z zemsty".
Skoro Pan tu trafił, to zapraszam do odwiedzin. Część starszych postów nie była "TAM", a jest "TU". Obiecuję nie tknięcie nawet najbardziej druzgocącego komentarza, tak że proszę śmiało jakby co.
Miałam i ja cudo podobne do tego na dole, nazywało się "Wilga". Mój kosztował o ile pamiętam już 26.000 złotych. I był dosłownie niezniszczalny.
OdpowiedzUsuńAle skąd żeś wziął pomysł takiego przegrywania? Nie pamiętam już dokładnie, ale za tamtych czasów to się przegrywało poprzez kable din-din... Przynajmniej ja uprawiałam takie piractwo fonograficzne. Przecież wiadomo było, ze z głośnika do mikrofonu będzie ch*jnia z grzybnią.
Na koniec powiem Ci, że mój pierwszy komputer, zakupiony około 1997 roku miał do klawiatury wejście dinowskie. ;-)
Wilga to już był high end ;) w porównaniu z tym tutaj. Masz plusa za pamięć o kablu DIN, nie sądziłem, że ktokolwiek jeszcze go kojarzy. Tak, tak. Trzy bolce - mono, pięć bolców - stereo, ale na Boga, kto wtedy miał stereo?! Przegrywanie "poduszkowe" to jak piszę wynalazek mojego kuzyna, ja kopiując piosenki z radia (a to nie jest piractwo, nawet dziś) korzystałem już z kabla. Radyjko było Aneta, a potem Donata R611. Pamiętam, że wyczekiwałem programów Bogdana Fabiańskiego w radiowej dwójce, bo tylko tam leciało Italo Disco całymi płytami. Ewentualnie jeszcze o 11:10 do południa, też na dwójce grali znośne kawałki. I zawsze "Hollywood Nights" CC Catch na końcu...
OdpowiedzUsuńA komputer po raz pierwszy dotknąłem w 2002 nie wiedząc o nim kompletnie NIC. Miałem nawet taką karteczkę "naciśnij największy przycisk na obudowie, przeczekaj to czarne (!!!) i potem Start-Programy-Word97...
Kurcze, wzruszyłem się :))
Przespałam erę DOSu i wczesnych Okien i z fochem kupiłam coś, na czym musiałam pisać pracę na studiach ;)
OdpowiedzUsuńA przegrywanie z poduszkami Klifa Riczarda i Keta Stiwensa to szło jak burza ;)
"To czarne" u mnie to oczywiście nie był DOS tylko mówiąc fachowo Power On Self Test, czyli... to czarne, no.
OdpowiedzUsuńA numer z poduszkami przydawał się jeszcze gdy kabel DIN szlag trafiał, czyli przeciętnie w tydzień po jego zakupie.
Z (jak to piszesz) Klifa Riczarda lubiłem tylko tą przeróbkę Living Doll odnowionej udziałem jakiś szaleńców z bodajże sitcomu.
Koniecznie muszę pogrzebać w swojej piwnicy i w piwnicach moich krewnych. Może coś znajdę dla Ciebie. Coś stosownie staroświeckiego, jak lubisz.
OdpowiedzUsuńDla zacieśnienia więzów. :))
Trzymam Cię za słowo ;)
OdpowiedzUsuń"Szmaty, kartony, stare garnki skupuuuuujęeeee!!!" :))
Oj - muszę to napisać. Lubię bardzo te 'Autentyczne lekcje historii z Portieruszem Starszym'. Dziękuję Ci po raz kolejny!
OdpowiedzUsuńA ja "wnusiu" lubię Twoje komentarze uparcie robiące ze mnie emeryta ;))
OdpowiedzUsuńZwiedzaj, zwiedzaj. Każdy komentarz mile widziany. Myślę, że spodoba Ci się post pt. "Tajemniczy Ogród", ale on jest na samym końcu (tzn. początku) tego bloga.